Artykuły

Dramat o ludzkiej bezradności

NA OSTATNICH, niedokończonych stronach "Zamku" - bohater tej klasycznej już dzisiaj powieści Kafki dociera wreszcie po długich perypetiach do siedziby Hrabiego i wchodzi do lochu, który ma go doprowadzić przed oblicze Władcy. Czy doprowadzi? Nie wiemy. Kafka przezornie nie wykończył swych dwóch najważniejszych powieści. Wiemy natomiast, że zakończenie "Procesu" stanowi śmierć pana K. na próżno odwołującego się od nieubłaganych wyroków "zakonspirowanego" Trybunału. Śmierć przecina jego uporczywa dreptaninę w poszukiwaniu racji, argumentów, usprawiedliwienia... Bohaterowie Kafki kryją w sobie specyficzny płomyk heroizmu - zmagają się z zapadającymi za ich plecami wyrokami - i padają w tej walce.

Bohaterowie wstrząsającego dramatu Samuela Becketta "Czekając na Godota" nie zmagają się z losem, nie wychodzą na spotkanie Godota, który w tej sztuce powstałej w kręgu Kafki pełni funkcję zbliżoną do roli, jaką w tamtych powieściach Kafki odgrywał Hrabia czy "Prezes" niewidocznego Trybunału. Włóczędzy z "En attendant Godot" poszli już dalej - zostali tylko zmechanizowanymi tworami o mentalności owadów,tworami, dla których każdy wysiłek umysłowy wydaje się być ponad siły, które wszystko muszą odkryć od początku. Ludzie ci są absolutnie bezradni i bierni, skazani na uczestnictwo w niezrozumiałej maskaradzie. Poza nimi przepływa wymykający się zmysłom nurt czasu. Nawet zapadający zmierzch czy też drzewo pokrywające się listowiem wydaie sie zaskakującym ich zjawiskiem. Nawet fizjologiczne funkcje własnego organizmu budzą w nich dość prymitywne zdziwienie. Zresztą zdziwienie leniwe, niezdecydowane, charakterystyczne dla tych ludzi poddanych wszechwładnie panującemu w sztuce prawu bezwładu.

Prawo to znajduje swoje uzasadnienie w przerażającym związku pana i maltretowanego sługi - Pozzo i Lucky. Związku tego odmienić nie można, nikt nie byłby w stanie tego dokonać. Nawet w drugim akcie, gdy Pozzo pojawi się ślepy, a Lucky mógłby spokojnie uciec - nadal wlec się będą razem, związani smyczą, nierozdzielni, chociaż kompletnie sobie obcy. Wpisani w krąg, z którego absolutnie nie ma wyjścia. Dramat liszek kręcących się w zamkniętym kole.

"Czekając na Godota" jest próbą scharakteryzowania człowieka "wspaniałego, pięknego świata", w jakim żyć nam przyszło i w jakim przyjdzie żyć przyszłym pokoleniom. Cóż to za zdumiewający kontrast pomiędzy, tymi prymitywnymi istotami cofniętymi w rozwoju a obrazem współczesnego świata znanego nam zarówno z autopsji, jak i z lektury! Wystarczy przed udaniem się do teatru na sztukę Becketta przejrzeć kilka popularnych tygodników ilustrowanych, aby kontrast ten wypadł dostatecznie silnie. Na czołowych miejscach pism znajdziemy informacje o nowych osiągnięciach geniuszu ludzkiego we wszystkich dziedzinach wiedzy i życia. O samolotach dokonujących lotu naokoło kuli ziemskiej bez lądowania. O mózgach elektronowych prześcigających swą bystrością swoich ludzkich konstruktorów i o wielu, wielu innych jeszcze osiągnięciach techniki i wiedzy. Już w tej chwili można zaryzykować nakreślenie obrazu "świata przyszłości", w którym człowiek będzie przewożony, podrzucany, zabawiany, zastępowany przez doskonałe mechanizmy. Pozostanie mu w pewnym sensie rola widza lub świadka dokonujących się wokół niego technicznych procesów. Niektórzy wizjonerzy tej rajskiej szłości są zdania, że człowiek będzie dostatecznie szczęśliwy jeśli zapewni mu się lot pierwszą klasą rakiety na księżyc lub nabycie po przystępnej cenie małego, elektronowego mózgu... Odmiennego natomiast zdania o naszej i o przyszłej epoce był Saint-Exupery pisząc: "Nie podobna żyć stale lodówkami, polityką, bilansem, szaradami... Nienawidzę swojej epoki wszystkich sił: człowiek w niej umiera z pragnienia..." I tę myśl o niedosycie, jaki nam pozostawia współczesna wiedza i kultura, wyraził Beckett wkładając w usta Lucky'ego ogromny monolog, nazwany w sztuce "myśleniem", nonsensowny zlepek okruchów poszczególnych dziedzin nauki nie tworzący żadnej logicznej całości. Monolog ten Lucky przerywa co pewien czas okrzykiem "głowa! głowa!" wskazując tym, że balastu tej zbędnej w istocie wiedzy nie podobna objąć, że przekracza ona granice pojemności umysłu ludzkiego.

Jedno jest pewne - w literaturze współczesnego Zachodu nabrzmiewa przekonanie o bezsilności człowieka w stosunku do samego siebie, o jego niedoskonałości i niemocy nadania swemu życiu moralnego kształtu. "Upadek" Camusa i "Czekając na Godota" - to dwa zwykle doniosłe i wymowne świadectwa współczesnego człowieka. Z tym, że Beckett idzie najdalej. Dalej niż Camus, dalej niż Adamov, który jednostkę ludzką obezwładnia trybami ustroju politycznego. Człowiekowi Becketta odjęto nawet mózg - musi wszystkiego nauczyć się na nowo, wszystko poznać ale nie pozna już niczego. Pozostanie mu tylko oczekiwanie.

Publiczność warszawska, oswojona z sympatyczną salą Teatru Współczesnego, na której oklaskiwała Shawa, Zapolską i Merimee'go - od dwóch tygodni przeżywa prawdziwy wstrząs. Razem z aktorami na widowni zstępuje do jakichś osobliwych piekieł. W kilka chwil po podniesieniu kurtyny szepty, szelesty odwijanych cukierków, chichoty i inne świadectwa ludzkiej obecności - zamierają. Nad salą zaczyna się unosić klimat zdumienia, przerażenia czy nawet wstrętu. Część osób opuszcza widownię jeszcze przed końcem pierwszego aktu. Dla nich szok, jaki przynosi z sobą sztuka Samuela Becketta, jest zbyt silny.

"Dramat Becketta rozgrywa się w czasowej próżni - pisałem na wiosnę ub. r. na marginesie paryskiego przedstawienia "Czekając na Godota" - Czas istnieje w tej sztuce poza ludźmi, którzy nie są w stanie uchwycić jego rytmu. Na scenie trwa stały spór postaci: czy to było wczoraj? czy to było dzisiaj? czy to było? czy to jest? Reżyser spektaklu w teatrze Hebertot, Roger Blin, obu włóczęgów ubrał w stroje na pół cyrkowe, resztę postaci przyodział w kostiumy z różnych epok. Gogo nosi ubiór przypominający klowna, Vladknir tużurek i melonik, Lucky - osiemnastowieczną, czerwoną liberię, a Pozzo strój myśliwski Współczesnego ziemianina. W ten sposób znakomicie podkreślił bezczas sztuki. Ludzie na scenie poruszają się niezgrabnie, mówią z wyraźnym wysiłkiem, bełkocą. Wypowiedzenie każdej myśli trwa bardzo długo, ma się wrażenie, że aktorzy obracają w ustach kamienie... Ich szklane, mętne, nieruchome oczy nie wyrażają nic, jak oczy wypchanych zwierząt..."

Pozwoliłem sobie na tak obszerny cytat samego siebie, gdyż mam zaufanie do notatek poczynionych na gorąco. Pozwalają mi one po obejrzeniu warszawskiego przedstawienia odnaleźć różnice obu inscenizacji. Najogólniej: Jerzy Kreczmar poszedł w daleko większym stopniu na bliższe określenie charakterystyki społecznej i psychologicznej postaci dramatu Becketta. Zamiast dwóch dużych kukieł z przedstawienia paryskiego zobaczyliśmy "włóczęgów" o nakreślonej wyraźnie indywidualności: Gogo (Tadeusz Fijewski) stworzył wzruszającą sylwetkę - (tutaj też "novum": włóczędzy w Paryżu absolutnie żadnego wzruszenia czy współczucia nie budzili) - wędrownego artysty czy prowincjonalnego aktora pozbawionego od dłuższego czasu pracy, lub kogoś innego tej "branży". Natomiast Didi (Tadeusz Kondrat) robił wrażenie zdeklasowanego intelektualisty, który zachował dawne maniery - już teraz, na bezludnej drodze, wywołujące jedynie uśmiech politowania. I Pozzo uległ przeobrażeniu: z dosyć stereotypowego "złego pana dziedzica", jakiego widzieliśmy w Paryżu, stał się zniewieściałym lordem angielskim w czerwonych, damskich pantofelkach (znakomity szczegół podkreślający i tak dosyć wyraźną atmosferę homoseksualną sztuki). Jan Koecher, kreujący tę rolę, miał znakomite momenty, szczególnie w drugim akcie jako Pozzo ślepy, bezskutecznie wzywający pomocy.

W drodze z Paryża do Warszawy sługi Lucky'ego nie ominął również los wielkiej przemiany. Tam - z białymi włosami, trzęsący się bez przerwy, robił wrażenie niewątpliwie upiorne, lecz równocześnie bardziej powierzchowne. W daleko większym stopniu odpowiada mi Adam Mularczyk ze swoją kamienną, zastygłą twarzą zrezygnowanego wieśniaka. Scena tańca Lucky'ego zaplątującego się w linę należy do wstrząsających, niezapomnianych momentów tego spektaklu.

Tak przebiega więc najogólniej granica dzieląca obie inscenizacje. Kreczmar zrobił teatr ludzi - gdy w Paryżu mieliśmy przerażający teatr kukieł. Warszawskie przedstawienie powsiada swoją samoistną wysoką klasę, chociaż wydaje mi się, że równocześnie gubi go to, co w "Czekając na Godota" uderza nawet w lekturze tego dramatu i na scenie w Paryżu: jakiś klimat zgęszczonego powietrza, bezwładu, niemożności przekazania myśli drugiemu człowiekowi. Dialog na scenie Teatru Współczesnego w Warszawie toczy się nazbyt wartko, przekład dramatu wydaje się zbyt gładki, chociaż może nie istnieje sposób oddania tego dziwnego, "chropawego", bełkotliwego języka, jakim operuje Beckett. Ale godzę się oddać tamte walory przedstawienia za te, które ofiarowuje nam Teatr Współczesny w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji