Artykuły

Wreszcie wyzwolony

Wiele lat czułem się jak w uciążliwym śnie - mówi JANUSZ GAJOS, wspominając czasy, gdy utożsamiano go z czołgistą Jankiem albo woźnym Tureckim. Jako 70-latek po wielu wielkich rolach patrzy już na to z dystansem.

Pan za czymś tęskni?

- Zawsze uważałem, że bez marzeń życie jest kiepskie, bo trzeba do czegoś dążyć. A jak się dąży, to się za czymś tęskni. Tęsknot konkretnych, które wskazywałyby na potrzebę na przykład nabycia czegoś atrakcyjnego, już się pozbyłem, bo albo nie ma na to żadnych widoków, albo w zasadzie uważam, że z rym, co posiadam, można spokojnie żyć.

A do czegoś, co było?

- Pan o przemijaniu... Miałem urodziny niedawno, 70., to zawsze daje do myślenia. Pierwszy raz bardzo się zmartwiłem, jak mi skoczyło na trzydziestkę. Zmiana końcówki ,,-dzieścia" na "-dzieści" wydała mi się znacząca, dodająca wagi i zmieniająca życie. Potem to poszło dalej i okazało się niespecjalnie ważne.

A do jakichś elementów świata, który w panu minął, pan tęskni?

- Nie, bo wszystko, co było, było niedostateczne - mówię o swoim oglądaniu świata, przeżywaniu go. Moje spojrzenie wstecz i nawet w przyszłość jest - przepraszam za wyrażenie - mądrzejsze, bardziej dojrzałe, więc nie tęsknię za tamtym człowiekiem. On był jak każdy młody, może bardziej szalony, z dużym napędem, ale ten napęd bardzo często szedł w pustkę. Teraz by tak nie było, ale napęd jest mniejszy.

Wczoraj obejrzałem najnowszy film z pana udziałem "Mniejsze zło", film w realiach późnego PRL-u, i zastanawiałem się, czy pan do jakichś emocji, światów z tego PRL-u tęskni? Na przykład do tego, że wtedy poświęcaliśmy sobie samym i sobie nawzajem dużo więcej uwagi.

- Być może, bo było coś takiego, takie miejsca jak SPATiF, warszawski czy krakowski, gdzie się spędzało większość życia i ono polegało na życiu towarzyskim. Tam się siedziało, były ploty, obrabianie tego czy owego ze świadomością, że wkoło siedzą ludzie, którzy chętnie słuchają.

Ale było też niezbyt szczerze, bo wiedzieliście, że wszędzie są kapusie.

Kiedy wy byliście ze sobą szczerzy?

- Wtedy dużo się piło. Nie chciałbym tu usprawiedliwiać takiego sposobu życia, ale może to był taki nie całkiem uświadomiony sposób na odrzucenie tego, o czym wiedzieliśmy, że jest zakłamane i nieszczere? Jak się człowiek z drugim człowiekiem napił, to zaczynał dążyć do pewnego rodzaju szczerości. Pamiętam, że wtedy po przedstawieniu nikt nie szedł do domu. Albo się zostawało i rozmawiało, albo szło się właśnie do SPATiF-u. Teraz wszyscy wkładają szybciutko ubranka i gdzieś znikają. Pan w życiu z ludźmi potrzebuje szczerości?

- Szczerość uważam ogólnie za zaletę.

Jednak.

- Tak, źle się czuję w towarzystwie ludzi, którzy coś przede mną udają. A wydaje mi się, że z powodu ponad 4O-letniego uprawiania tego zawodu mam kwalifikacje, żeby to rozpoznać. Często to rozpoznaję i wtedy źle się czuję.

Po czym pan rozpoznaje?

- To jest w rodzaju śmiechu, w twarzy, w czymś niedookreślonym, wiem, bo grywam różnych takich ludzi i skądś te zachowania i typy muszę brać.

A zdarzyło się panu w życiu usłyszeć "kocham" i wiedzieć, że to jest nieszczere?

- Parę razy mi mówiono "kocham" i przeważnie wierzyłem.

Bo chciał pan wierzyć?

- Być może. Jak mi dziewczyna mówiła, że mnie kocha, to, owszem, pojawiała się myśl: "Czy aby nie kłamie i jaki może mieć w tym interes?", ale zawsze starałem się wierzyć. I ta wiara często doznawała porażki. Byłem i jestem w zasadzie człowiekiem, którego można szybko nabrać. Wyczułem dumę w głosie. To pańska cnota?

- Nie, to jest wada. Jedną z moich wad jest naiwna wiara, że nikt nie chce mi zrobić nic złego.

Czym najłatwiej zranić Gajosa?

- Najłatwiej rani się jego próżność, jeżeli się trafi na taki moment, kiedy próżność jest wystawiona na zewnątrz.

Ale to nie może być chyba bolesne, bo tylko próżność jest zraniona.

- Próżność ma jakieś powiązania z resztą mnie. Po zranieniu trzeba powiedzieć sobie, że albo ten sztych był słuszny, albo nie i nie warto się rym przejmować... Ale pierwsze uderzenie to cios. Trzeba się z nim po prostu zaznajomić, zanalizować go i tak znieczulić.

A próżność Gajosa kiedy została najbardziej dotknięta?

- Nie chciałbym się przedstawiać jako człowiek, którego próżność jest wyjątkowa.

Wszyscy mamy pojedyncze, więc wyjątkowe próżności.

- Moja próżność, przynależna rodzajowi męskiemu, była dotknięta, gdy kobieta, która powiedziała kiedyś, że mnie kocha, doszła do wniosku, że to była pomyłka, i sobie poszła w siną dal. Albo kiedy ktoś bardzo źle się wyraża - choć teraz to już coraz rzadziej mnie porusza - o moich dokonaniach zawodowych.

Wydaje się pan mądrym człowiekiem, więc dlaczego to pana dotyka?

- Widać jestem tworem niedoskonałym i na tak zwany rozum wszystko wiem, a jednak dotyka... To jedna z tych niemądrych tajemnic człowieka. Pana pewnie też coś tam dotyka, mimo że jest pan na to za mądry.

Staram się, żeby mnie coraz mniej dotykało.

- Ja też się staram i nawet odnoszę tu pewne sukcesy.

Ostatni taki sukces?

- Wziąłem udział w przedsięwzięciu, które zostało przyjęte bardzo źle przez zawodowców, i to powinno moją próżność narazić na wielki szwank. Ale biorąc pod uwagę moje doświadczenie zawodowe, wiedziałem, że nie ma co z tym walczyć. I przestało boleć.

A czy pańska zraniona próżność kiedykolwiek doprowadziła pana do łez?

- Bywały momenty niemocy, że coś by się chciało bardzo zrobić, a wszystko, co nas otacza, jest przeciw temu. Wtedy pojawia się bunt wobec świata i może dojść do pojawienia się łez.

Pojawiały się?

- Tak. Ale raczej łzy pojawiają się - nieprzyjemnie się do tego przyznawać - ze wzruszenia. To piękne.

- Ale i krępujące. Na przykład z żoną coś oglądamy w kinie i ona płacze w innych momentach, ja w innych, choć zdarzają się i wspólne, ale ja to oczywiście ukrywam, bo mam okulary.

Dlaczego pan to ukrywa?

- Jakoś nie wypada mężczyźnie ronić łez i przyznawać się do nich, bo to jest pewien rodzaj słabości - taki atawizm.

Na filmach wzruszają pana momenty, w których dramatyczne sceny wzmocnione są dramatyczną muzyką, chórami?

- Nie, zdaję sobie sprawę, że to są po to konstruowane fragmenty... Jeżeli te wzmocnienia są już tak widoczne, to mówię sobie w duchu: już dobrze, dobrzeją sobie dam radę sam,już nie musicie mi tak precyzyjnie wyciskać łez.

To kiedy pan się wzrusza?

- To banalne. Oglądałem taki program, gdzie występują ludzie chcący udowodnić, że mają talent. I wzrusza mnie sposób, w jaki oni się cieszą i płaczą ze szczęścia. To mnie w moim własnym domu, przed telewizorem, doprowadza też do łez.

Pan im zazdrości, bo pan nie umie płakać ze szczęścia?

- Może. Nie jestem już dzieckiem, więcej wiem o świecie i tej oschłości trochę się nazbierało... Chociaż zdarzało mi się, że kiedy spora grupa osób wstała na widowni, żeby dać wyraz uznania czy jakoś mnie uczcić, to czułem silne wzruszenie. Ale płakać nie wypadało, bo są kamery, fotoreporterzy.

Po czym mógłbym poznać, że pan się cieszy, że jest wypełniony radością?

- To trudne. Ja rzadko się śmieję i daję wyraz temu, że jestem bardzo zadowolony z czegoś czy z siebie.

W życiu prywatnym jest pan Indianinem z kamienną twarzą?

- Nie, ale nie jestem człowiekiem, który od rana do wieczora zajmuje się sobą i swoimi przeżyciami, raczej obserwatorem. Włączam się, kiedy uważam to za stosowne i jeżeli to nikomu nie przeszkadza. Czasem żałuję, że nie potrafię być takim rozrabiaką towarzyskim, ale widać tak musi być. Na takich jak ja mówi się "introwertyk". Trzeba czegoś specjalnego, jakiegoś huku, żeby mnie otworzyć.

Co pana w sobie zatrzasnęło?

- Nie wiem, bo nie przywiązuję do siebie aż tak wielkiej wagi, żebym swoje życie w szczegółach analizował. Musieliby tym się zająć specjaliści. Pan jest stary?

- Ja się tak nie czuję. Nigdy się nie zastanawiałem nad tym, ile mam lat. Teraz

jednak, jak mam siedemdziesiątkę, to taka cyfra...

Parzy?

- Tak jakoś. Myślę: "Mam 70 lat, jak to?!". Wszyscy inni mogą mieć, ale nie ja! W szkole w Łodzi byłem już po sześćdziesiątce, kiedy przyszedłem na pierwsze zajęcia. Z grupą z trzeciego roku robiliśmy jakiś kawałek Gogola i pokazywałem, jak upaść, a nie zrobić sobie krzywdy, rady zupełnie techniczne. Opowiadałem, opowiadałem i w końcu wykonałem ten numer... Sala zamarła ze strachu?

- Rzucili się, żeby mnie zbierać, bo nie wierzyli, że sam wstanę. Takie momenty, kiedy młode dziewczyny, młodzi chłopcy uważają, iż sam nie wstanę, to sygnały, że jednak chyba mam tyle lat, ile mam. Choć tego nie czuję.

Pan pracował przed swoimi studiami w teatrze lalkarskim, animował pan lalki. Miał pan czasem w życiu wrażenie, że jest lalką w czyichś rękach?

- Wiele razy i z różnych powodów. Byłem czy byliśmy kukiełkami w rękach zakłamanego systemu, który nami rządził, w którym człowiek orientował się powoli, stąd popełniało się wiele błędów. Potem został taki żal do świata i do siebie, że wcześniej się tego nie rozeznało, lecz widocznie trzeba byto przejść przez taki rodzaj manipulacji.

Ale kiedy Gajos był czyjąś kukiełką? "Czterej pancerni i pies" i okres potem nie był czasem kukiełkowym?

- Ten okres w moim życiu już zawodowym prawie to jest coś bolesnego, bo wtedy nagle zdałem sobie sprawę, co to jest, po co się to robi. Że propaganda?

- To na końcu. Na początku miałkość materiału, z którego się to robi, miałkość warsztatu filmowego... Bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że to nie jest to, o czym bym marzył, łącznie z tą olbrzymią wtedy popularnością, która nie pozwalała mi chodzić spokojnie po ulicy, jeździć tramwajem. Byłem wówczas bardzo niezadowolony. Wyobrażałem sobie tak zwaną sławę i popularność zupełnie inaczej.

Czyli jak?

- Że limuzyna, że pewien rodzaj luksusu połączony z czymś, na co wtedy nie mogłem liczyć, bo byłem bardzo niedoświadczonym aktorem, co by oscylowało wokół szacunku. A szacunku nie mogło być, bo to była zwykła rozpoznawalność połączona z zachwytem, że nasi biją, wygrywają. Potem przyszły skutki poważniejsze,

czyli tak zwany niebyt zawodowy po roli Janka.

A nie czuł się pan kukiełką, kiedy był Tureckim w kabareciku Olgi Lipińskiej przez kilkanaście lat?

- Tu już świadomie zrobiłem się kukiełką, bo szukałem wyjścia z sytuacji zatrzaśnięcia w "Czterech pancernych". Jak przyszła ta propozycja, to mi się nie bardzo podobała - i materiał, i ta postać. Ale wdałem siew to, bo wydawało się antidotum na tamto. I tak rzeczywiście się stało, tylko że znowu się stało tym, czym było tamto. I z tego znów trzeba się było wydobywać, wiele lat czułem się jak w uciążliwym śnie, że nie mogę ciągle z czegoś wyjść. Nie chcę mówić: "Ludzie, patrzcie, jak mi było ciężko!", ale jak się zanurzę w tamte lata, to to było coś bardzo nieprzyjemnego.

A w sensie metafizycznym nie miał pan nigdy poczucia, że jest kukiełką? Przy pozytywnym podejściu dla jednych oznacza to wiarę w Boga, a dla innych własną nieistotność w niewyobrażalnie ogromnym kosmosie.

- Mam. Bardzo często zdarzało mi się coś takiego, że na przykład podejmowałem jakąś decyzję, powiedziałbym, nie z siebie. Na przykład jak już do tej szkoły aktorskiej nie chcieli mnie przyjąć za którymś razem, to poszedłem do wojska. To był zupełnie inny rodzaj życia. Został pan rachmistrzem, więc to nie było takie upokarzające.

- Tak, o tyle że musiałem nosić 32 kilogramy stołu na plecach. W każdym razie postanowiłem wtedy, że już koniec z tymi mrzonkami o aktorstwie. Widocznie tak musi być, ci ludzie w komisji egzaminacyjnej się znają na tym, więc po co się upierać. Muszę skończyć to wojsko, po nim zacznę na silę coś studiować... No i wtedy stało się coś takiego, że poszedłem, przymuszony przez okoliczności, na ogólnopolski konkurs recytatorski i powygrywałem go na wszystkich szczeblach. I znowu wchłonąłem tego bakcyla, którego chciałem zniszczyć. Poszedłem znowu na egzamin i go zdałem. Kilka takich przypadków miałem, że już mówiłem: dobrze, teraz ja podejmuję decyzje, ale to była nieprawda. Kilka razy miałem silne wrażenie, że ktoś większy ode mnie powiedział mi: przepraszamy, teraz my zdecydujemy. To spowodowało, że uwierzył pan w Boga?

- Wiara to wielka rzecz. I bardzo trudna. Bałbym się przesady w każdą stronę.

To byłaby już szarża?

- Tak. Zaliczam się do takich, którzy wierzą, że są częścią jakiejś wielkiej całości i ona musi mieć jakąś praprzyczynę, jeżeli jest skutek jeżeli jestem ja, jeżeli rozmawiam z panem. To mi nie daje spokoju i nie byłbym usatysfakcjonowany, gdybym powiedział: a dajcie mi spokój, żadnego Boga nie ma!

Z ciekawością czeka pan na śmierć, bo wtedy pan się przekona?

- Tak, ale jest to ciekawość podszyta olbrzymim strachem. Jeżeli bym nie miał racji i tam nic nie ma, to w porządku. Jak ktoś powiedział: "Jest śmierć, nie ma nas, jesteśmy my, nie ma śmierci".

I w takim wypadku cmentarze powinny zmienić nazwę na "w gruncie rzeczy".

- Właśnie. Ale mnie chyba bardziej odpowiada teoria o reinkarnacji. Myślę, że to by miało jakiś sens, że ja po prostu jestem elementem, który ma się doskonalić i się doskonali przez kolejne powroty, wcielenia, a na końcu jest ten twór doskonały. Choć nie wiem, czym miałby być.

W tym wcieleniu, z którym ja obcuję, otoczony jest pan szacunkiem. Co daje szacunek szanowanemu?

- To jest rodzaj zadowolenia wynikający z poczucia "a jednak miałem rację". Ale nie wywieszam tego sztandaru i nie mówię: wy wszyscy, którzy kiedyś...

Klęknijcie!

- Choć nie ukrywam, że sprawia mi olbrzymią satysfakcję, kiedy sobie pomyślę, że te wszystkie moje pomyłki, wpadki, próby wydostania się z różnych stanów, zasadzek życiowych i zawodowych, taki upór, żeby iść w tym kierunku bliżej nieokreślonym, uwieńczone są, nazwijmy to, rodzajem szacunku. To musi sprawiać satysfakcję.

Szacunek innych to dla pana brzemię?

- Nie, raczej coś w rodzaju nagrody, która - jakby pomyśleć - to mi się należy po prostu, bo mogło się zdarzyć, że ktoś by mnie znalazł pod płotem, że byłbym mało przydatny.

Bo pijany?

- Mogłoby mi się tak zdarzyć. A jeżeli się tak nie zdarzyło - a przeciwnie, udało mi się tę walkę wygrać - to nie jest źle.

Ten szacunek dla wielkiego polskiego aktora Janusza Gajosa nie powoduje, że człowiek Janusz Gajos zaczyna myśleć: a umrzeć to muszę na scenie?

- Byłbym wtedy kabotynem. A jeżeli jest Pan Bóg, to on też by nie był zadowolony ze mnie. Powiedziałby chyba: słuchaj, jak ty się wygłupiłeś, że umarłeś na scenie.

Grając, ma pan wrażenie, że tworzy coś ponad "ten" spektakl, film, jest pan nosicielem tęsknoty do piękna niegdyś rozumianego jako absolut? Bo żyjemy w epoce postmodernistycznej, która usunęła to pojęcie i nie ma do czego "lecieć", można tylko skakać w różne miejsca.

- Mówiąc o pięknie absolutnym, również zbliżałbym się do kabotynizmu. Raczej bym się zatrzymał na "poszukiwaniu jakiejś prawdy". Każdy dobry materiał dla aktora zawiera taki element, zanim się coś zrobi, należy się rozejrzeć, czy w tym jest jakaś prawda, czy ona jest ważka i czy nadaje się do tego, żeby o niej opowiedzieć i przesłać ją dalej, na drugą stronę, do widzów - ludzi. I bardzo poważnie traktuję to swoje zadanie. Nie jest mi wszystko jedno, co robię, bo pieniądze mógłbym zarobić inaczej.

Na przykład jeszcze jednej kawy mógłby się pan napić.

- I występując tu i ówdzie z czymkolwiek.

Ta "prawda" to jest coś, co niegdyś nazywane było absolutem? Wtedy malarze malowali obrazy po to, żeby namalować ten jeden, który im współcześni nazywali absolutnym pięknem.

- Prawda, o której ja mówię, jest raczej poszukiwaniem, ale nie świadomością, że się osiągnęło jakiś cel, do którego całe życie się dążyło. Jestem człowiekiem do wynajęcia, a więc nie mogę powiedzieć, że idę według jakiegoś wcześniej założonego planu, do czegoś dążę. Jestem zdany na przypadki, ale to, co - mam nadzieję - mnie zabezpiecza przed zrobieniem kolejnego głupstwa, to szukanie tego, co jest ważne.

Przez to, że pan jest aktorem całe długie życie, że to aktorstwo, grane postacie pana wypełniły, mniej jest Gajosa w Gajosie? Czy to, że jesteście aktorami, powoduje, że wasze osobowości nie wypełniają do końca waszych ciał, że aktorstwo trochę je przydusza, nie pozwala im się rozwijać?

- Nie wiem, boja tak dokładnie nie wiem, kim jestem, i uważam, że to dobre. To, że czegoś szukam, też jest dobre, bo mnie kształtuje, z rym że za dokładnie nie wiem, co to jest to "mnie". Może "mnie" jest mniej przez to, że są w panu te zagrane postaci?

- Tak, z tym że ja się staram te postacie traktować jak gromadę różnych ludzi, których spotkałem, ale z którymi nie utrzymuję kontaktu.

Ma pan taką myśl, z którą pan najczęściej zasypia?

- Przeważnie coś czytam przed zaśnięciem i jak już mi się rozjeżdżają litery, to postaci z książki zaczynają żyć swoim życiem, wchodzą w moje życie, wsiadają do jakiegoś samochodu... taki film. Myśli, o których pan mówi, pojawiały się okresach silnych emocji męskich, a ostatnie takie moje wstrząśnienia były 20 lat temu, kiedy się starałem o moją obecną żonę. Już byłem starym próchnem, miałem ponad 40 lat, a pisałem listy jak 18-latek. Wtedy czasami, układając się do snu, mówiłem sobie: żeby to się tak wszystko ułożyło, jutro...

A gdyby pan dzisiaj uległ takiemu zauroczeniu, zacząłby pan sobie powtarzać: nie popadaj w śmieszność?

- Oczywiście.

Janusz Gajos. 70, sławę zdobył rolą Janka Kosa w serialu "Czterej pancerni i pies". Przez całe życie pracował równolegle w teatrze i w kinie, gdzie stworzył niezapomniane role czarnych charakterów (major w "Przesłuchaniu" oficer SB w "Psach", cenzor w "Ucieczce z kiana Wolność"), nie gardząc jednak rolami komediowymi u Barei czy w Kabarecie Olgi Lipińskiej (pamiętny Turecki).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji