Lekarstwo na miłość
Rozmowa z Iwoną Kempą
We wrocławskim Teatrze Współczesnym zobaczymy dziś premierę "Miłości do Trzech Pomarańczy". Zakochany książę Tartalia jest bohaterem najprawdziwszej baśni. Ale czy opowieść o magii i miłości muszą oglądać tylko dzieci, zapytałem Iwonę Kempę, reżyserkę piękną jak księżniczki ze sztuk Carla Gozziego.
Leszek Pułka: Na www.yahoo.it nie ma słowa o "Miłości do Trzech Pomarańczy". Co Pani właściwie pokaże dzieciom?
Iwona Kempa: To prawda. Tekstu dramatycznego nie ma, bo Gozzi nigdy go nie napisał, nie mógł napisać. Był tradycjonalistą. "Miłość..." to stara ludowa baśń, którą wykorzystał, tworząc przedstawienie teatralne dla trupy grającej komedię dell`arte, czyli spektakl bez gotowego tekstu. Po premierze dokonał czegoś w rodzaju rekonstrukcji przedstawienia, więc formalnie zapis scenicznej akcji z fragmentami dialogów istnieje. Zachował się w szpargałach Carla Gozziego i został przetłumaczony na zamówienie Teatru Współczesnego.
Wystarczyło na scenariusz?
Sprawa jest skomplikowana. Joanna Walter napisała polską adaptację włoskiego oryginału. Korzystałam jeszcze ze swoistego "podręcznika gry" Gozziego. Podstawą naszego scenariusza jest praca pani Walter, ale próbujemy maksymalnie wykorzystać niezwykle baśniowy, ciekawszy od adaptacji oryginał.
W Polsce teatry grają Goldoniego, opozycjonistę wobec autora "Księżniczki Turandot". Pani wyjęła "Miłość do Trzech Pomarańczy" z teatralnego zaświata. W imię czego warto było aż tak walczyć o ten tekst?
- W tej chwili nie poznamy istoty konfliktu, jaki istniał między nimi. To był konflikt o kształt komedii dell`arte, o formę teatru, którego dziś już nie ma. Aktor musiał na scenie improwizować do skromnego scenariusza. Improwizacja była sensem komedii dell`arte.
Goldoni i Gozzi rywalizowali jak Salieri i Mozart?
- Nie. Prawdopodobnie chodziło o to, że w tym czasie komedia dell'arte była powszechną tradycją teatru włoskiego. W XVIII wieku można mówić o kryzysie tego teatru. Pojawiły się różne recepty na jego uzdrowienie. Goldoni poszedł w stronę teatru psychologizującego, zrezygnował z improwizacji, a Gozzi miał swoją wizję - skorzystał z baśniowości, wyobraźni, magii.
Co Pani z tego wzięła dla siebie?
Zabawę w teatr.
To dobra zabawa?
Bardzo trudna. Nie chciałam się bawić w teatralnego archeologa. Nie widzę sensu w docieraniu do korzeni dell'arte. Sądzę, że nikt w Polsce nie zna perfekcyjnie tego teatru. To typowa włoska forma, która ma swój historyczny okres trwania za sobą. Nie szukam jej. Tekst Gozziego jedynie mnie inspiruje, stwarza zalążki sytuacji. Próbujemy na nowo stworzyć atrakcyjną historię.
Ale o czym to będzie?
- W dużym skrócie: strzępem fabuły jest baśniowa historia miłości do Trzech Pomarańczy. Zakochany do szaleństwa bohater wyrusza w podróż, której celem są cudowne pomarańcze. Co się w nich kryje, jest tajemnicą. Podróż po nie jest tak naprawdę podróżą w głąb siebie. Ale to oczywiście metafora, która pojawia się w wielu baśniowych wątkach.
Próbujemy wykreować zabawę teatralną czy też zabawę w teatr, zabawę rolą, formą. Pojedynkujemy się różnymi formami, spotykamy ze sobą różne konwencje teatralne. Formą nadrzędną, porządkującą jest muzyka. Próbuję osiągnąć dyscyplinę - tak to nazwijmy - formalną, wprowadzając muzykę barokową. Ta muzyka kiedyś towarzyszyła teatrowi, będzie nadawała charakter i formę naszemu przedstawieniu.
Co mówią aktorzy?
Zostali wymęczeni potwornie, bo dyscyplina muzyki np. Bacha czy Vivaldiego jest piekielna. Próby zamieniają się w swoiste treningi. Schodzą mokrzy ze sceny. Dwuminutową sekwencję ruchu powtarzaliśmy dwie godziny.
Czy spróbujecie wciągać dziecięcą publiczność do wspólnej zabawy?
- Aż tak to nie. Będziemy szczęśliwi, jeśli uda nam się stworzyć charakterystyczne postacie i duchem nawiązać do teatru dell'arte, gdzie najważniejszy był aktor, jego ciało, ruch, gest, tempo. Opieramy działania sceniczne na aktorze - na jego wyobraźni i sprawności.
Czy razem z dziećmi na widowni umrę ze śmiechu?
Nie wiem, to zależy od pana poczucia humoru. Chciałabym, aby to przedstawienie sprawiało radość.
Rozmowa z Erykiem Lubosem, grającym księcia Tartalię
Małgorzata Matuszewska: Nie po raz pierwszy współpracuje Pan na scenie z panią Iwoną Kempą. Na czym polega współpraca Pana - aktora - z reżyserem?
Eryk Lubos: Grałem Billy'ego w "Kalece z Inishmaan" w reż. Iwony Kempy. Współpraca polega na próbach, próbach i jeszcze raz próbach. Muszę mieć mnóstwo pomysłów na to, jak zbuduję graną postać. Im więcej pomysłów wypłynie z aktora, tym bliższa jest mu rola.
W "Miłości do Trzech Pomarańczy" zagra Pan księcia Tartalię. Jaka to będzie postać?
- Książę to smutny chłopiec, a jego ojciec król chce, żeby się uśmiechał. Zagram chłopca, który postanawia przełamać własną słabość. Uważam, że "Miłość do Trzech Pomarańczy" to nie tylko bajka dla dzieci, to sztuka dla dzieci poważnie traktowanych. Jeśli dzieci będą się dobrze bawić, oglądając ją, to dorośli również. Bo przecież każdy z nas był kiedyś dzieckiem.
Trzeba grać w specjalnym rytmie?
- Carlo Gozzi, według którego Joanna Walter napisała ,Miłość...", pisał wierszem. Trudno się to gra, trzeba "przeskoczyć" wiersz, być lepszym od wiersza, bo jeśli się nie będzie, to postać przeze mnie grana nie będzie żywa, tylko sztuczna. Ciało musi się podporządkować wierszowi. Komedię dell`arte (a na niej oparta jest "Miłość...") grali mistrzowie, oni wyśrubowali tempo grania
i tematy. Nie da się tu zagrać naturalizmem.
A co dostanie dziecko, które przyjdzie obejrzeć, ,Miłość..."?
Mam nadzieję, że wyniesie z tej sztuki radość i ciepło. Moim recenzentem będzie mój trzyletni synek Franio. Grałem już Pietruszkę w sztuce dla dzieci. Widownia dziecięca jest szczera, delikatna i wrażliwa. Traktuje wszystko o wiele poważniej niż dorośli. Ważne, żeby dzieci wyniosły w duszy choć jeden malutki obrazek z tej sztuki. Może - nawet po latach - coś im się z tego przypomni?
Rozmowa ze Zbigniewem Szymczykiem, odpowiedzialnym za ruch sceniczny
Małgorzata Matuszewska: "Miłość do Trzech Pomarańczy" opiera się na komedii dell`arte. Jak w tej sztuce wykorzystuje się na scenie ruch aktorów?
Zbigniew Szymczyk: Zakładamy, że to nie jest typowa komedia dell'arte, ale opieramy się na jej wzorcach. W komedii dell`arte każdy plan - aktorski jest pierwszy, trzeba więc uruchomić wszystkie plany. Tutaj tekst ma być spójny z ruchem, ruch ma podkreślać komentarz i dowcip. Typowa komedia dell'arte jest w pełni improwizowana na scenie, a to, co my robimy, wymaga dyscypliny ruchowej i muzycznej całego zespołu.
Jest Pan odpowiedzialny za to, jak aktorzy poruszają się na scenie. Wymyśla im Pan, jakie ruchy poszczególne mają wykonywać?
- Spełniam tu rolę służebną, pomagam reżyserce i aktorom. Mogę coś zasugerować, ale nie mogę i nie chcę mówić, jak postacie mają się poruszać od początku do końca. Prawda aktorska przejawia się
w tym, co sam aktor potrafi wypracować własnym ciałem.
W spektaklu bohaterowie poruszają się bardzo wyraziście. Pani Beata Rakowska, grająca Klaryssę, głośno i rytmicznie tupie...
- To domena tej postaci. Klaryssa to taki żołnierski typ, wydający rozkazy.
Jak wygląda Pana praca?
- Szczególnie na początku jest koncepcyjna. Przez cały czas współpracuję z reżyserem przedstawienia: trzeba wyczuć jego intencje. Sprawdzam też wszystko na własnym ciele.
Próbował Pan ruch wszystkich postaci?
- Nie jestem ich autorem! Tylko skorygowałem pewne rzeczy. Aktorzy sami wypracowali wizerunek, a więc i ruch swoich bohaterów.
Pan zagra...
- Diabła. Na scenie powiem jedno słowo. Jestem aktorem pantomimy. Kiedyś co prawda grałem słowem w studenckich teatrach, a w Teatrze Rozrywki w Chorzowie śpiewałem piosenki, ale miłością mojego życia stała się pantomima.
Rozmowa ze scenografem Tomaszem Polasikiem
Małgorzata Matuszewska: Czy projektując kostiumy do spektaklu nawiązującego swoją formą do komedii delFarte, kieruje się Pan jakimiś szczególnymi zasadami?
Tomasz Polasik: Wspólnie z reżyserem uzgodniliśmy, że scenografia i kostiumy nie będą w żaden sposób nawiązywać do komedii dell'arte. Postacie tego teatru miały bardzo charakterystyczny, z góry określony wygląd i kostium. Postać pojawiająca się na scenie była
jak znak natychmiast rozpoznawany przez publiczrfbść. Widz komedii dell'arte od razu znał jej bohaterów, ich rolę w przedstawieniu.
Dla dzisiejszego widza tamte historyczne postacie nie mają już takiego znaczenia. Nawiązaniem do tamtego teatru może być jedynie powierzenie aktorom
prawie całkowicie pustej ! przestrzeni sceny. Jakie więc były Pana inspiracje przy tworzeniu kostiumów postaci z "Miłości..."?
- Oglądałem mnóstwo albumów, czasopism, fotografii. Inspiracją było malarstwo surrealistów i prace teatralne Oskara Schlemmera.
"Miłość..." *to spektakl przede wszystkim dla dzieci. Współpracował już Pan w tworzeniu bajki?
- To druga bajka, jaką oglądam na scenie. Pierwszą była "Alicja po drugiej stronie lustra" wg Carrolla w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu, do której przygotowałem scenografię i kostiumy. Choć zarówno w jednym, jak w drugim przypadku należałoby raczej użyć określenia baśń sceniczna.