Zagrają nawet bagno
"39 stopni" w reż. Jerzego Jana Połońskiego i Jarosława Stańka w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Pisze Monika Wasilewska w Gazecie Wyborczej - Łódź.
W nowym spektaklu Teatru Powszechnego zmieściło się wszystko: farsa, kryminał, romans, autoparodia i blisko setka ról. Gdyby go tylko skrócić o jedną trzecią, mielibyśmy godnego następcę "Szalonych nożyczek".
"39 stopni" - podobnie jak bijący wszelkie rekordy kryminał z salonu fryzjerskiego, opiera się na żywiole aktorskim. Do zagrania jest blisko sto ról. A grają tylko cztery osoby (w Powszechnym to Artur Zawadzki, Karolina Łukaszewicz, Andrzej Jakubas i Mirosław Henke). Z prędkością światła przeobrażają się w wieśniaków, policjantów, pasażerów pociągu, sprzedawców gazet, właścicieli hotelu, lokalnych polityków, a nawet w krzak głogu, bagienne błoto i skalną szczelinę.
(...)
Skomplikowane perypetie Richarda Hannay'a, urągające wszelkim zasadom scenicznego prawdopodobieństwa, są po to, żeby śmiać się z teatru i jego umowności. Reżyserzy Jerzy Jan Połoński i Jarosław Staniek proponują teatr, w którym można zagrać wszystko przy użyciu (prawie) niczego. Kiedy bohater grany przez Artura Zawadzkiego ucieka przez okno, musi się przecisnąć przez trzymaną w rękach ramkę. Kiedy wspina się na dach pociągu, wiatr spektakularnie "porywa" mu czapkę (aktor ciska ją w kulisy). A gdy wygląda nocą przez okno, natychmiast na scenę wjeżdża latarnia trzymana przez szpiegów o wyglądzie najbardziej szpiegowskim z możliwych. Aktorzy stają na głowie - dosłownie także - by sprostać wszystkim zadaniom. A publiczność pokłada się ze śmiechu. Do czasu...
Mnożone w nieskończoność sytuacje szybko przestają zaskakiwać. Część rozwiązań zaczyna się powtarzać, a aktorzy dostają zadyszki od liczby przebieranek. Komediowy potencjał wyczerpał się bowiem już w pierwszej części spektaklu. Sceniczna moc wielkiego wygłupu ma w końcu swoje ograniczenia.