Artykuły

Wizyta malowniczego pana

280. Krakowski Salon Poezji. Czwartą Pieśń "Beniowskiego" Juliusza Słowackiego czytał Marian Dziędziel. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Kto nie widział filmu "Wesele" Wojtka Smarzowskiego, gdzie Marian Dziędziel zagrał pamiętną, bez mała legendarną już, wielką rolę prowincjonalnego "badylarza" wydającego córkę za mąż, kto na opowieść tę do kina nie zdążył - niech wyobrazi sobie noc monstrualnego żarcia i babilońskiego ochlaju weselnego w gimnastycznej sali, bądź remizie, gdzieś na przedmieściach Warszawy, albo w marnej mieścinie na zapleczu świata.

Wszyscy tam byli. Najcudaczniejsze indywidua miejscowe, cała regionalna "śmietanka towarzyska" i powiatowe "tuzy intelektu" jak jeden mąż. Wszyscy się stawili i wszystko dopisało: orkiestra, kiełbasy, bigosy, szynki, kiszone ogórki, a zwłaszcza - narodowy napój Polaków. Wystawcie sobie to w wyobraźni, dorzućcie mordobicia, pot, czoła wtulone w majonezy, rzężenia i obmacywanki w toaletach, a na koniec... spróbujcie zobaczyć scenę, której u Smarzowskiego nie ma. Oto świta już, "badylarz" rękę unosi...

Ucisza grajków i spite gardła, odsuwa talerz z wystygłą giczą cielęcą, rękawem ceratę przeciera, kładzie nań otwartą książkę i głosem z urokliwego gatunku tych głosów, które mocno doceniają, więc często w życie wcielają odwieczną prawdę, że rybka lubi pływać - weselnym gościom Pieśń Czwartą "Beniowskiego" Juliusza Słowackiego czytać zaczyna powoli i uważnie.

Kiedy ostatniej niedzieli na Salonie Poezji Dziędziel naprawdę mówił z kartek Pieśń Czwartą "Beniowskiego" - obrazek ten groteskowy jakoś sam z siebie mi się sklecił i natychmiast też przyszła myśl, że wbrew pozorom nie ma w groteskowości tej ani krzty złośliwości. Kąśliwe szyderstwo? Kłucie tępą szpilą kiepskiej ironii? Przy pomocy rodzajowego obrazka wprost z prowincjonalnej makatki - robienie sobie z wielkiego artysty recenzenckich jaj? Dajcie spokój swej nadwrażliwości! Otóż - nic z tych rzeczy.

Sedno jest tutaj proste i nie do obalenia. Mianowicie, czy się to komu podoba, czy nie, w arystokratycznej konkurencji aktorstwa charakterystycznego Dziędziel jest postacią wyjątkową. Nie ma chyba dziś w Polsce aktora tak niepowtarzalnie malowniczego. To malowniczość skończona, zamknięta, pełna, doskonała. To twarz, której niepotrzebna jest żadna charakteryzacja. I głos nieogarniony, bas albo baryton, w którym mruczą wszystkie wesela tego świata i wszystkie tego świata poprawiny. Co tu dużo gadać, malowniczość Dziędziela jest tak ostateczna, że nie były w stanie jej spłoszyć nawet oktawy Słowackiego. Nie dziwota. Nigdy nie jest tak, że krańcowe wyjątkowości służą - do wszystkiego.

Wyobraźcie więc sobie malowniczą prawdę tamtego "Wesela" i scenę lektury o świcie, której w "Weselu" nie było, gdyż... była na Salonie? Załóżmy to. Niech się realne z nierealnym zmiesza. Dziędziel czytać zaczyna. Słychać olimpijski bas "badylarza". "Dąb utrudzony opuścił konary,/ Świerszcze sykały, upał był ognisty". W dalekiej remizie podnoszą się twarze z majonezów. "W dębie na ziemi siedział Marek stary/ I na kolanach rozpisywał listy;/ A włożył na nos krzywy okulary". Na Salonie miłośniczki oktaw poprawiają koki. Bas trwa. Odległe wesele wolno zmartwychwstaje. Jest dobrze.

***

Teatr im. Juliusza Słowackiego. 280. Krakowski Salon Poezji. Czwartą Pieśń "Beniowskiego" Juliusza Słowackiego czytał Marian Dziędziel. Grali: Sławomir Berny na instrumentach perkusyjnych, Jacek Korohoda na gitarze, Józef Michalik na kontrabasie elektroakustycznym. Gospodarze Salonu: Anna Burzyńska i Józef Opalski.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji