Artykuły

Warszawski Bułhakow

Zanim rzeczową pogawędkę dwóch literatów: Michała Berlioza i młodego poety Iwana Ponyriowa, zwanego Bezdomnym przerwie tajemniczy gość przypominający cudzoziemca, zanim na Patriarszych Prudach zaczną się dziać rzeczy dziwne i niepokojące, widzowie oglądają krótką scenkę, w której surowy i bezduszny redaktor odrzuca pisarzowi jego rękopis. Śledzimy niemy dramat zwątpienia za chwilę powieść ląduje w piecu. Kierunek spektaklu zostaje wyznaczony: nie zapomnimy o nim nawet wtedy, gdy weźmie je we władanie piątka, szatańskich przybyszów z zaświatów, demaskujących otaczający wszystkich absurd. Bo jest to przedstawienie, które, choć nie zapomina o potężnym ładunku humoru, jaki w swą arcypowieść włożył Michaił Bułhakow, przede wszystkim pokazuje bezsilność człowieka myślącego, twórczego, wobec zniewalających, nielogicznych i przez to aż do obłędu szaleńczo śmiesznych mechanizmów rządzących społeczeństwem ślepym i głuchym.

Oglądając adaptację ,,Mistrza i Małgorzaty" w warszawskim Teatrze Współczesnym, w sposób jednoznaczny pytania te zaczynają wykraczać poza fikcję literacką i teatralną: chcemy widzieć w nich przytłumiony, ukryty za cynicznym grymasem, lecz przez to wcale nie mniej rozpaczliwy dramat samego Bułhakowa. Nagle rozumiemy, dlaczego porządek rzeczywisty miesza się z irracjonalnym, wątki "biblijne" wkraczają w banalną codzienność, a literatura zaczyna "rządzić" życiem. Woland przybywa ze swą świtą nie tylko po to, by wybawić Mistrza, by wyrwać go z nicości, która ma zagraża. W przedstawieniu wyreżyserowanym przez Macieja Englerta (także adaptatora powieści) ostateczne "zwycięstwo" Mistrza i Małgorzaty (Marek Bargiełowski i Jolanta Piętek) nabiera metaforycznego znaczenia wartości, okazuje się, zniszczyć nie można, nawet gdy wrzuci się je do pieca, ba, można nieść je w sobie, jak uczyni to W finale Mistrz, który w podróż, w jaką wyśle go Woland, nie weźmie swej powieści i będzie mógł powiedzieć Małgorzacie: "Znam ją na pamięć (...) Teraz już nigdy niczego nie zapomnę". Zdołał odzyskać swą autonomię i wolność, jej też zazna na końcu posągowy, lecz żywy, bp wątpiący i pełny niepokoju Poncjusz Piłat (Mariusz Dmochowski). Porządki: racjonalny i irracjonalny, "literacki" i "rzeczywisty tu w finale, dzięki czystości i jednorodności użytych środków, znajdują wspólną płaszczyznę i ostateczne rozwiązanie. Powstał spektakl przejrzysty i jasny, wierny, chciałoby się powiedzieć, literackiemu pierwowzorowi.

Englert opowiada całą historię rzeczowo i z wielką starannością, tak, by zachować spójność akcji. Wysiłek poszedł więc w tym kierunku, aby płynnie i na kilku planach, otwieranych i błyskawicznie zamykanych, zawrzeć wielość sytuacji, zdarzeń j miejsc. To się udało. Jeszcze raz miało się okazać, że w teatrze można pokazać wszystko. Duża w tym zasługa scenografii Ewy Starowieyskiej, nieskomplikowana, lecz funkcjonalna: z lewej strony mieszkance nieszczęsnego Berlioza, z prawej biura Varietes, nad tym dwa balkoniki (z jednego z nich zjedzie na linie Małgorzata, by wziąć udział w balu u szatana), w głębi sceny zaś - w razie potrzeby przedzielanej przezroczysta i niekiedy podświetlaną czarną materia, szybko organizuje się przestrzeń ."neutralna", mogąca stać się klubem literackim, parkiem, ulicą, salą balową etc. To wszystko wtopione w dzielące przestrzeń ruchliwe światło reflektorów, wzmacniane muzyką Zygmunta Koniecznego, też w pewnym sensie zmieniająca status danego miejsca.

Maciej Englert nie rozbuchał inscenizacyjnie przedstawienia. Zawierzył aktorom, wyraźnie ich grupując, zaznaczając ich odmienny sposób istnienia w tym zadziwiającym barwnością i różnorodnością scenicznym świecie. Jedną grupę stanowią postacie tytułowe - pozbawione ostrej specyfikacji, "normalne" w swych odruchach i reakcjach, jakby gwałtem i z przypadku wprowadzone w groteskę, którą stał się ich społeczny układ odniesienia, stąd "oczekujące" ingerencji przybyszów z piekła. Ci zaś są w tym przedstawieniu najważniejsi: Woland Krzysztofa Wakulińskiego, z trupią twarzą nie wyrażającą żadnych emocji, w nienagannie skrojonym garniturze, który przystoi osobnikowi wykonującemu tak wysublimowane i arystokratyczne gesty, będące naturalnym objawem jego "nieczystej" siły, przeraźliwie ponury Asasello Adama Ferency, któremu z ust nie schodzi grymas, jaki tylko może się przebić w najgorszym śnie, na dodatek ubrany w upiorny zielony garnitur, Korowiow Wiesława Michnikowskiego, świdrujący diabelskimi oczkami, ruchliwy, pełen atencji wobec swego szefa, z zabawnie podniesionymi w górę włosami, co do których nie można mieć wątpliwości, że skrywają malutkie różki; Helia Katarzyny Figury, rozczochrana i rozchełstana diablica o sile seksu, jaka najodporniejszego może wpędzić tylko do piekła; kot Behemot, czyli prawie dwumetrowy Grzegorz Wons, wijący się po podłodze między meblami, wypełniony tylko czarnymi myślami. Zaiste - osobliwa gromadka.

Oddzielną grupę stanowią postacie biblijne, wyrwane z odrzuconej powieści Mistrza, z Poncjuszem Piłatem Mariusza Dmochowskiego i zbuntowanym, dumnym Mateuszem Lewitą Cezarego Morawskiego na czele. Z innej gliny ulepiona jest galeria moskwiczan groteskowo wyrysowana, niekiedy jednak zanadto skarykaturowaną. Dobre są role Berlioza (Józef Konieczny) i Bezdomnego (Krzysztof Stelmaszczyk). Śmieszy zjadliwie ukazane "nadworne" środowisko literatów.

"Mistrz i Małgorzata" to szlagier teatralny stolicy. Publiczność wali drzwiami I oknami. Tak będzie zapewne jeszcze przez wiele miesięcy. A przecież nie jest to przedstawienie wielkie. Nie da się ukryć, nie ma dłużyzny i choć płynne, to jednak pozbawione linii dramatycznej. To tylko solidnie poukładane obrazy sceniczne "ekwiwalenty" rozpasanej fantazji Bułhakowa, która o ileż silniej działa na wyobraźnię czytelnika niż widza teatralnego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji