Artykuły

Łódź została w sercu

- Moja Łódź to było moje życie. Śmieję się, że stanowiło je kilka ulic. Na ul. Więckowskiego znajdowała moja szkoła i klub żydowski. Do tego klubu chodziło się na potańcówki, kwitło życie, gdy skończyły się lekcje. Na ul. Próchnika stała kamienica, w której mieszkałam - wspomina GOŁDA TENCER, warszawska aktorka i reżyserka.

Anna Gronczewska: Kiedy ostatnio była Pani w Łodzi?

Gołda Tencer: Pod koniec sierpnia. Byłam na obchodach 65. rocznicy likwidacji Litzmannstadt Ghetto. Wtedy też w łódzkim Teatrze Nowym odbyła się premiera filmu Sławomira Grynberga o żydowskiej szkole im. Icchoka Pereca, której jestem absolwentką. Przyjechało na nią około stu moich szkolnych kolegów.

Często Pani przyjeżdża do swojego rodzinnego miasta?

- Nie. Z Łodzi wyjechałam bardzo dawno, bo we wrześniu 1969 roku. I rzadko tu przyjeżdżam. Po prostu kocham tę Łódź z moich wspomnień.

Jak Pani widzi dzisiejszą Łódź?

- Powiem szczerze, że zwykle jestem w Łodzi bardzo krótko. Nie przyglądam się miastu. Wracam do wspomnień, do tych moich ulic, które dalej bardzo kocham, a więc Zachodniej i Wschodniej. Gdy chodzę po nich, to mam wrażenie, że w tych domach już nikt nie mieszka. Mam do tych miejsc ogromny sentyment, choć strasznie mi żal, że wyglądają jeszcze gorzej niż czterdzieści lat temu, gdy wyjeżdżałam z Łodzi. Zauważyłam, że pozostały na przykład tzw. wałki, które malowało się kiedyś na klatkach schodowych. Ale kocham tę moją Łódź. Te moje domy, które się rozwalają, te trzepaki na podwórkach. Kiedyś w Łodzi miałam rodzinę, przyjaciół. A teraz przyjeżdżam i nie mam gdzie wejść. Jest mi wtedy bardzo smutno, robi się pusto.

Kiedyś do Łodzi przyjechał ze Szwecji syn mojego brata. Zapytał go ze zdziwieniem: - Tata, ty tu mieszkałeś? Nie wierzył, że takie domy zachowały się w centrum miasta.

Jaka była Pani Łódź, ta, którą tak pielęgnuje Pani we wspomnieniach?

- Moja Łódź to było moje życie. Śmieję się, że stanowiło je kilka ulic. Na ul. Więckowskiego znajdowała moja szkoła i klub żydowski. Do tego klubu chodziło się na potańcówki, kwitło życie, gdy skończyły się lekcje. Na ul. Próchnika stała kamienica, w której mieszkałam. Chodziłam jeszcze na ul. Zachodnią, Wschodnią i oczywiście na ul. Piotrkowską. Miałam pięć koleżanek i chodziłyśmy razem na ul. Piotrkowską. Nosiłyśmy wtedy buty na obcasach zakończone metalowymi końcówkami. Gdy szłyśmy, to był jeden wielki tupot! Tak spacerowałyśmy tą Piotrkowską, mówiłyśmy, że Łódź jest najpiękniejszym miejscem na ziemi i obiecywałyśmy sobie, że nigdy z niej nie wyjedziemy!

Ale Pani wyjechała...

- Tak się złożyło, że trzeba było wyjechać. Znalazłam się w Warszawie. Ale kocham Łódź, moje łódzkie dzieciństwo, moje łódzkie, okropne piwnice, do których chodziłam z bratem po węgiel. Teraz, gdy zobaczyłam te piwnice, to bałabym się do nich zejść. Gdy człowiek jest młody, wszystko wygląda nieco inaczej.

Była Pani w kamienicy, w której spędziła Pani dzieciństwo?

- Byłam. Nie miałam jednak odwagi, by wejść do swojego mieszkania. Było bardzo piękne... Ale mój przyjaciel powiedział mi kiedyś, bym nie wchodziła do niego, tylko zachowała je w pamięci. Pamiętam je więc tak, jak kiedyś wyglądało.

Nie próbowała Pani nawet do niego wejść?

- Wiele razy próbowałam. Raz doszłam nawet do pierwszego piętra. Nigdy nie dotarłam do drugiego, gdzie było moje mieszkanie. I chyba dobrze.

Czy po tylu latach od wyjazdu nadal tratkuje Pani Łódź jako swoje rodzinne miasto?

- Tak. Tu miałam dom, przyjaciół, przeżywałam pierwsze miłosne randki. Tak było do 1968 roku.

Czy Pani rodzina także pochodziła z Łodzi?

- Tak. Moja mama Sonia pochodziła z Bałut, z łódzkiej biedoty. Mieszkała przed wojną przy ul. Berka Joselewicza. Tata Szmul nie był z Łodzi. Przyjechał tu dopiero po wojnie. Wtedy poznał mamę i się pobrali.

Mama opowiadała Pani o swojej Łodzi?

- Bardzo często. Opowiadała o domu, w którym mieszkali prawie sami Żydzi, a jedynym Polakiem był dozorca. Nauczył się zresztą języka jidisz. Wspominała o pożarze, który wybuchł w ich domu, o piosenkach, które układali.

Chodziła Pani do szkoły im. Pereca. To było podobno szczególne miejsce?

- Cudowne miejsce! Tu rodziły się nasze przyjaźnie. Robiliśmy różne dowcipy nauczycielom. Nie mieliśmy świadomości, że uczyli nas ludzie po niesamowitych przeżycia, po Holocauście, którzy w czasie wojny stracili swoje rodziny. O tym się wtedy nie mówiło. Gdy wychodziliśmy ze szkoły, szliśmy do klubu żydowskiego, albo do mojego mieszkania. Prowadziliśmy otwarty dom. Każdy mógł do niego wejść. Mój tata miał prywatną inicjatywę, dobrze się nam powodziło. Mama wszystkich ugościła. Koledzy teraz wspominają, że u mnie zjedli pierwszego w życiu ananasa. Mama była zawsze otwarta. Tata też, tylko po Holocauście miał swój świat. Odwiedzaliśmy też moje koleżanki Renię, Hankę. Te przyjaźnie, które zrodziły się w szkole Pereca, przetrwały do dziś.

Gdy wyjechała Pani z Łodzi, to tęskniła za tym miastem?

- Bo ja wiem? Miasto tworzą ludzie. Tęskni się za nimi, za tą atmosferą, która była.

Ja do Łodzi przyjeżdżam zwykle na krótko, nie mam czasu jej zwiedzać. Trzeba oddać władzom miasta ukłon za przygotowanie obchodów 65. rocznicy likwidacji Litzmannstadt Ghetto. Chciałabym tylko, aby o tym pamiętano nie tylko z okazji kolejnej rocznicy. Oczywiście są zmiany. Choćby na ul. Piotrkowskiej. Ale od 1969 roku więcej razy byłam w Stanach Zjednoczonych niż w Łodzi. Łódź mnie boli. Po śmierci taty przez wiele lat tu nie przyjeżdżałam. Nie wyobrażałam sobie, że wystąpię, a jego nie będzie na widowni.

Była Pani w Manufakturze?

- Nie. Teraz mój syn Dawid, który jest reżyserem, kręci film w Łodzi. I on opowiada mi jak wygląda Łódź. Tak wracamy do naszych starych miejsc.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji