Artykuły

Jak daleko do teatru?

20 PAŹDZIERNIKA br. w sali Teatru Dramatycznego w Warszawie odbyła się, jak wiadomo z gazet, inauguracja Teatru Rzeczypospolitej. Powiem od razu, że nie była to najweselsza uroczystość, w jakiej zdarzyło mi się brać udział. Salę szczelnie wypełniły osoby oficjalne oraz urzędnicy rozmaitych instytucji zbliżonych do kultury, natomiast na palcach mogłem policzyć znajomych aktorów, ludzi teatru, literatury czy sztuki. Minister wygłosił przemówienie inauguracyjne, natomiast aktorzy nie wyszli do ukłonów i na pustej scenie ustawiono cztery wielkie kosze kwiatów od oficjalnych gości. Dawano "Wyzwolenie" Wyspiańskiego w historycznej już reżyserii Konrada Swinarskiego, grane przez zespół Teatru Starego z Krakowa.

Mój Boże, pamiętam premierę tego spektaklu, wystawioną przed laty w Krakowie! Sala wybita była po brzegi nie tylko krakowskimi znakomitościami, ale w równym chyba stopniu ludźmi kultury, przybyłymi z całej Polski, przy czym wśród nas, warszawiaków, krążył żarcik, że oto znów, jak w legendzie, przedzieramy się "z Kongresówki" za "kordon", do Galicji, aby słuchać Wyspiańskiego.

"Wyzwolenie", które przywieziono obecnie do Warszawy, mimo że było ono to samo i grane przez tych samych nawet aktorów, było cieniem tamtego przedstawienia. Lata, które minęły od śmierci Konrada Swinarskiego sprawiły, że spektakl zbladł, stracił tempo, porozklejał się w szwach, jakby wyleciała z niego dusza. Te same słowa, te same gesty, te same obrazy znaczyły co innego i chociaż dobrze jest na pewno, że zaproszone osoby wysłuchały tych słów, ponieważ dają one do myślenia, to jednak na inauguracji Teatru Rzeczypospolitej nie spełnił się ów "cud teatru", o którym mówią liczne teatralne pamiętniki i w którym zdarza się niekiedy uczestniczyć.

Czy ów cud mógł się spełnić w październiku A.D. 1983?

Myślę, że inauguracja Teatru Rzeczypospolitej jest właściwym momentem, aby szczerze zadać sobie takie pytanie. Dotyczy ono nie tylko teatru - dotyczy całego naszego życia kulturalnego w chwili obecnej. Otóż sądzę, że skazą tego życia najdotkliwszą jest coś, co nazwałbym zanikiem radości tworzenia.

To nieprawda, że radość tworzenia wywodzić się musi koniecznie z radości czasów, albo tej, że jej owocem muszą być zawsze dzieła wielkie. Trudno wyobrazić sobie bardziej parszywe czasy niż te z początku naszego stulecia, zwłaszcza po upadku rewolucji 1905 roku, a jednak większość pamiętników i opisów z tamtego okresu pokazuje polskie środowiska artystyczne (głównie krakowskie, ale nie tylko) w rozkwicie ich twórczej weny i zapału, a powstałe wówczas utwory żyją do dzisiaj. Z kolei nie sposób powiedzieć, aby lata pięćdziesiąte w ich pierwszej połowie zaowocowały szczególnie znaczącymi utworami, a jednak atmosfera, jaka panowała wówczas wśród ludzi sztuki i wokół twórczości artystycznej była atmosferą ekscytacji, ważne było, co kto robi lub zrobił, co kto pisze, co reżyseruje, co myśli i tej (artyści, podobnie jak i całe społeczeństwo) temperaturze zawdzięczamy zapewne, że środowiska artystyczne tak szybko wypełniły niebawem lukę, jaka powstała wówczas między kulturą polską a światową.

Artyści, podobnie jak i całe społeczeństwo, przeżywali w latach ostatnich głęboki szok; niektórzy twierdzą, że przeżyli go głębiej niż inni, ponieważ są naturami wrażliwszymi i bardziej delikatnymi niż zwyczajni zjadacze chleba. Ten szok jeszcze nie minął, a przynajmniej nie minął wszędzie i dla wszystkich. Myślę, że nie odczuwa się go tak silnie w filmie jak w teatrze, nie tak silnie w muzyce jak w literaturze. Ale najzłośliwszym i najbardziej rakotwórczym jego produktem wydaje mi się apatia, brak cierpliwości dla własnej i cudzej twórczości. Dzisiaj pisarz, wydający książkę, aktor, kreujący srolę, malarz malujący obraz wydaje się człowiekiem całkowicie wyobcowanym, który nie może mieć nawet tej pewności, że ktoś znajomy, bliski albo kolega po fachu w ogóle zauważy jego "wysiłek i skwituje go dobrym, a choćby nawet i złym słowem. Po wszystkich atakach na literackie i artystyczne "kawiarnie" i "koterie" zostało więc to jedno, że dzisiaj twórczość stała się najbardziej samotnym zajęciem, którym nie interesuje się nawet pies z kulawą nogą, najmniej zaś sami twórcy nawzajem. Niektórzy spośród artystów - nie wchodźmy w to, na ile rozsądni - starają się to usprawiedliwiać wiernością wobec narodowej tradycji, gdzie sztuka najdłużej nosiła żałobę. Ale jest to właśnie nieprawda, bo gdyby nawet przyjąć to smutne skojarzenie, to kultura i twórczość właśnie w obliczu narodowych niepowodzeń zyskiwała tu na znaczeniu, stając się substytutem powszechnych pragnień i nadziei.

Inauguracja Teatru Rzeczypospolitej odbyła się, jak myślę, na fali takich właśnie, niewesołych nastrojów. Ale sam Teatr Rzeczypospolitej stał się faktem. Prowadziła do niego długa i zawiła droga i dziś jeszcze nie bardzo wiadomo, czy jest to fakt doniosły i ważny, czy też podrzędny, który ulegnie rozmyciu i zapomnieniu. Pamiętamy, że teatr ten miał być zaczątkiem ruchu kulturalnego obejmującego całą Polskę, likwidującego metropolie i zaścianki we wspólnym, powszechnym obcowaniu z najlepszymi doścignięciami kultury teatralnej. Ten plan, piękny w założeniu, rozbił się jak myślę o dwie rafy. Pierwsza jest całkiem przyziemna - że nas po prostu na takie wielkie krążenie przedstawień po całej Polsce nie stać. Teatry objazdowe z biedą obsługują swoje najbliższe otoczenie, a skąd brać te tabuny wozów, te wagony, te hotele, które by obsłużyły polskie życie teatralne w ruchu? Druga rafa jest psychologiczna. Teatr Rzeczypospolitej w swoim wydaniu wielkim nie może spełnić się bez zdecydowanej woli środowiska, zarówno twórczego, jak i rzeszy widzów. Gdzie zaś jest to wielkie łaknienie teatru, gdzie jest ta ciekawość kultury teatralnej, która mogłaby ten teatr uruchomić? A no, pisałem o tym powyżej...

Jan Paweł Gawlik, nowy dyrektor Teatru Rzeczypospolitej, przyjął więc ideę skromniejszą. Po prostu chce on pokazać kilku znaczącym ośrodkom kilka znaczących przedstawień, jakie powstały obecnie i dawniej w różnych miastach kraju. Można by oczywiście zapytać, dlaczego nie są to więc po prostu warszawskie Spotkania Teatralne, tylko od razu Teatr Rzeczypospolitej, ale odpowiedzią na to będzie fakt, że następny zapowiedziany spektakl Teatru Rzeczypospolitej odbędzie się nie w Warszawie, tylko w Szczecinie. W sumie jednak idea Gawlika skrojona jest na bardziej realną miarę i - mówiąc całkiem szczerze - jest ona równie dobra na to, aby ów Teatr Rzeczypospolitej z biegiem czasu rozdmuchać, przekonać o jego zasadności i potrzebie, jak i na to, aby go w razie niepowodzenia w miarę bezboleśnie stuszować. Gawlik bowiem jest wystarczająco mądrym l doświadczonym człowiekiem teatru, aby wiedzieć, że teatr bardziej niż jakiekolwiek inne zjawisko artystyczne buduje jego aura. Na Gawliku często wieszano psy, ale wieszanie psów na ludziach, którzy mimo przeciwności starają się jednak coś zrobić, weszło już do rytuału tych czasów. Natomiast jest faktem, że to nie kto inny, ale właśnie dyrektor obecnego Teatru Rzeczypospolitej był tym, który stworzył aurę niezwykłości wokół krakowskiego Starego Teatru, on był tam promotorem Swinarskiego, Jareckiego, Wajdy, on również kierując Teatrem Telewizji nadał mu takie znaczenie, że przez pewien czas wydawało się, iż bez teatru telewizja wręcz nie może istnieć, co na wiele miesięcy zaprzątnęło najtęższe umysły polityczne w Polsce. Obecnie w Teatrze Rzeczypospolitej musi on mieć świadomość, że jego zadanie polega przede wszystkim na wykreowaniu zjawiska zbiorowej woli. Teatr bez siedziby - bo przecież tylko umownie jest nią scena Teatru Dramatycznego w Warszawie - teatr bez zespołu, teatr bez tworzonego przez siebie repertuaru jest abstrakcją, jest czystą ideą, niczym ów słynny "uśmiech bez kota", o którym pisze Caroll w "Alicji w krainie czarów". Zaistnienie takiego teatru, a więc wyłonienie się kota, który się uśmiecha, zależy wyłącznie od tego, czy będzie to teatr chciany nie tylko przez administrację, ale przede wszystkim przez ludzi stojących po obu stronach rampy - ludzi teatru i widzów. Na pierwszym warszawskim spektaklu pierwsi nie wyszli, aby się ukłonić drugim, a wśród drugich zabrakło tych pierwszych. Pokazuje to dość wymownie, jak daleka jest jeszcze droga do tego teatru.

OD REDAKCJI: Od czasu premiery "Wyzwolenia" w 1974 r. zespół Starego Teatru nie wychodził po tym przedstawieniu do ukłonów - tak przewidywała inscenizacja w reżyserii Konrada Swinarskiego. Istniała również wersja "eksportowo-wyjazdowa", w czasie której Zespół do ukłonów wychodził, ale nie była ona zgodna z intencją twórcy inscenizacji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji