Artykuły

Kolega Drewniak do kolegi Józefczuka

Nie rozumiem, jak ktoś po kilku dniach solidnego relacjonowania festiwalowych przedstawień, z których mogło wynikać, że oglądamy ważne i mądre przedstawienia, nagle pisze totalne oskarżenie Konfrontacji o prowincjonalizm. Krytyka olśniło? Zobaczył we śnie prawdę? A może próbuje rozdawać karty w lokalnej walce o profity, stanowiska i wpływy. Straszne podejrzenie, ale muszę je powiedzieć głośno. Przypominam jeszcze raz - Panie Grzegorzu nie idźmy tą drogą. Krytycy naprawdę nie są od tego - krytyk Łukasz Drewniak włącza się do polemiki pomiędzy redaktorem Grzegorzem Józefczukiem, a dyrektorem lubelskich Konfrontacji Teatralnych Januszem Opryńskim.

Nie było mnie jako krytyka teatralnego na lubelskich Konfrontacjach Teatralnych dwa lata. Wróciłem z prawdziwą przyjemnością i nie tylko w powodów sentymentalnych. Wróciłem, bo zaproponowany przez organizatorów program był frapującą propozycją rozmowy o rosyjskim teatrze i kulturze. Chciałem zobaczyć nowy spektakl Władimira Pankowa, poznać wreszcie moskiewski Teatr Praktika, zobaczyć, jak brzmi nowa grupa Siergieja Sznurowa. Krytyków wabi się na festiwale właśnie tak - nieoczekiwaną kompozycją wyjściowych elementów, ciekawie postawionym naczelnym pytaniem, monograficznym ujęciem przeglądu. Jest tak, że mamy w Polsce bardzo dużo festiwali. W tym samym terminie z Konfrontacjami rywalizują bydgoskie Prapremiery, nowo powołane warszawskie Spotkania Teatrów Narodowych. Za chwilę zaczyna się wrocławski Dialog, za granicą kusi litewski festiwal Sirenos albo nakładający się na markowy Bałtiskij Dom w Petersburgu. Jedyną szansa dla festiwalu walczącego o ponadlokalnego widza jest skuszenie go ofertą programową. I takie skuszenie w tym roku się dokonało. Przyjechałem i zobaczyłem jedną z lepszych edycji Konfrontacji. Zgoda, festiwal się zmienia, mozolnie wydobywa się z okowów offowej formuły festiwalowej każącej jednego dnia zmieścić jak najwięcej przedstawień, do wyboru do koloru, jak kiedyś na krakowskich Reminiscencjach, łódzkich Spotkaniach, poznańskiej Malcie. Organizatorzy wiedzą, że dziś już nikt tak festiwali nie programuje. Każdy dzień przeglądu to tylko jedno duże, dwa krótsze przedstawienia obudowane mniejszymi zdarzeniami - wykładami, koncertami, filmami. Mniejszymi, - co wcale nie znaczy, że nieważnymi. Mniejszymi, bo kontekstowymi - dającymi prezentowanym spektaklom potrzebny oddech. Taki jest standard, taki jest europejski i krajowy trend. Cieszę się, że Konfrontacje idą w tę stronę. Że próbują godzić sprzeczne interesy publiczności lubelskiej i krajowej. Bo jedni widzowie chcą poznać to, co w Polsce głośne, (dlatego przyjechali do Lublina Brzyk, Kleczewska i Garbaczewski z nowymi premierami), drudzy chcą czegoś unikalnego, co byłoby wyróżnikiem tego festiwalu na tle innych polskich przeglądów. I tym czymś była właśnie tegoroczna wyprawa w otchłań rosyjskiego teatru, próba pokazania tego, jak Rosja widzi samą siebie, jak rosyjscy artyści odnajdują swoje miejsce miedzy tradycją i współczesnością. Jak Pankow dialoguje z Gogolem, Sznurow z Wysockim, Sukorow z Michałkowem, Malikow z Gorkim.

Cieszy mnie, że Gazeta w Lublinie poświęciła tyle miejsca teatrowi podczas festiwalu, że ukazało się tak dużo recenzji, informacji, relacji i zdjęć z przedstawień. Jako krytyk Przekroju i Dziennika mogę tylko pozazdrościć recenzentom z Lublina objętości tekstów, ich pozycji na czołowych stornach wydania. Brawo! Martwi mnie jednak tonacja, w jakiej poprowadzona została dyskusja po ostatniej edycji Konfrontacji, zapoczątkowana artykułem Grzegorza Józefczuka. Nie zgadzam się z jego oceną festiwalu, dziwię się argumentom wykorzystywanym do ataku na festiwal i personalnie na jego dyrektora artystycznego. Podejrzewam, że przekroczone zostały pewne normy przyzwoitości i obiektywizmu. Z jednak drugiej strony nie podoba mi się też złość, jaką czuć w replice Janusza Opryńskiego, jego gniew spowodowany opiniami recenzenta. Ale tę reakcję mogę przynajmniej zrozumieć - Opryńskiego zaatakowano bezpardonowo, całą mocą rażenia Gazety Wyborczej i to po bardzo dobrej, powtarzam jeszcze raz edycji festiwalu. Mam pretensje do Opryńskiego o to, że trochę personalizuje ten spór, wyśmiewa umiejętności analityczne i pisarskie Józefczaka, bo wierzę, że artyści nie powinni tak rozmawiać z dziennikarzami. Doradzałbym spokojne tłumaczenie, jak dziecku, o co chodziło, albo zawsze zbawienny sarkazm i ironię. Rozumiem jednak, że Opryński walczy o swój dorobek i dobre imię, o przyszłość festiwalu (niechętny Konfrontacjom urzędnik zawsze może powołać się na "obiektywny" głos recenzenta wyrażony w tym artykule!). Nie rozumiem jednak, o co chodzi Grzegorzowi Józefczukowi.

Co sprowokowało go do takiego uderzenia? Skoro Opryński nie chciał mu nic wyjaśnić, spróbuję ja - z prostej, uczciwej solidarności zawodowej. Bo jak kolega-recenzent błądzi to trzeba mu pomóc.

Są festiwale - rzadkie, bo rzadkie, ale są - jednorazowe eventy, o doskonałym, domkniętym w każdym punkcie programie, bez przypadkowych spektaklowych wrzutek. Festiwale, które mają widza olśnić, przygwoździć rozmachem finansowym, wszechświatową klasą zaproszonych gości, tłumami widzów zabijających się w walce o wejściówki. I są takie, które lepiej oceniać w dłuższej perspektywie czasowej, bo kolejne edycje rozmawiają ze sobą, ich programy uzupełniają się kontynuują dawne idee lub im zaprzeczają. To przeglądy pozytywistyczne z ducha, które mozolnie budują klimat wokół teatru, uczą lokalnych artystów nowych estetyk, otwierają oczy publiczności na nieznane zjawiska. Chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę, że festiwalu z kategorii pierwszej nie da się w Lublinie zorganizować. Bo nie udźwignęłyby go budżetowo nawet takie miasta jak Kraków czy Poznań, jedynie Wrocław z jego genialnym rozpasaniem teatralnym (3 wielkie festiwale w tym roku - Premio Europa, Teatr jest światem i Dialog) stać na podobną wizję. Biorąc to pod uwagę Konfrontacje powinny należeć do drugiej grupy festiwali. I tak się przecież, na Boga, dzieje!

Opryński nie zrobił żadnej rewolucji w tej edycji poza zatrudnieniem eksperta od rosyjskiego teatru. Nie jest dyktatorem. Od lat ciekawi go to, co się dzieje na wschodzie. Ma ideę, żeby to Lublin stał się miejscem rozmowy polskiego teatru z rosyjskim, litewskim, białoruskim i ukraińskim. Trudno o lepiej predestynowane do takiego dialogu miast. Kto to miałby zamiast Lublina robić (Bielsko-Biała? Szczecin? Opole?) a przecież takie wzajemne poznawanie się kultur jest potrzebne. Dlatego nie mogę zrozumieć, czemu Józefczak w swoim emocjonalnym tekście zaprzecza sam sobie. Bo z jednej strony chwali Opryńskiego za pokazanie Lublinowi Litwinów Nekrosiusa, Tuminasa i Korsunovasa a z drugiej nie rozumie zwrotu programowego ku Rosji. Litwa to już teatralny tygrys bardzo w Polsce obłaskawiony, Rosja ciągle jeszcze ma dla nas wiele zagadek a w tamtym artystycznym kotle wrze jeszcze bardziej niż w polskim.

Wybór spektakli na festiwal jest zawsze wyborem subiektywnym. Coś, co podoba się kuratorce tej edycji Agnieszce Lubomirze Piotrowskiej i dyrektorowi artystycznemu Januszowi Opryńskiemu niekoniecznie musi podobać się mnie i Józefczukowi. Ale naszym obowiązkiem jako krytyków, jest zrozumienie, dlaczego im się podoba, jaką funkcję dany spektakl pełni w ich koncepcji festiwalu. Nie można tego zamieniać na atak pod hasłem jest źle, bo ja bym ten festiwal zrobiłem inaczej, bo kiedyś było lepiej, bo są ludzie w Lublinie, którzy mieliby lepsze pomysły. Może i są. Ale proszę pamiętać, że europejski światek teatralny to środowisko specyficzne. Zespoły i reżyserzy przyjmują zaproszenia na festiwale kierując się marką zapraszającego, biorą pod uwagę jego doświadczenie jako organizatora. Charyzmę i autorytet. Mówiąc brutalnie i wprost: zawsze chętniej przyjadą na festiwal robiony przez siwego, długowłosego i brodatego reżysera, niby ikony kombatanckich czasów alternatywy, ale ciągle jeszcze otwartego na inny teatr niż przystaną na błagalne skomlenia niewyraźnych cywili o spłoszonym wzroku jak ja czy Józefczuk. Odpowiadam tym samym na niedwuznaczną sugestię zawartą w artykule lubelskiego recenzenta. Przetargi na koncepcję artystyczną i kierownictwo Konfrontacji nie mają najmniejszego sensu. Bo może się zdarzyć, że wygra ktoś, kto obieca gruszki na wierzbie a jego realne możliwości realizacyjne skończą się na przeglądzie najlepszych przedstawień Teatru Osterwy zderzonych z festiwalem premier warszawskiej Polonii Krystyny Jandy. Chcielibyście mieć taki festiwal w miejsce obecnych Konfrontacji?

Zamiast utyskiwać, że nie ma młodej publiczności na Konfrontacjach, może Józefczuk powinien o nią walczyć. Zrobić rachunek sumienia nie w cudzej piersi a swojej. Odpowiedzieć sobie na pytanie a co ja robię, lokalny mocarz i autorytet teatralny, żeby młodzi widzowie garnęli się do Konfrontacji, czy walili tłumnie na spektakle Teatru Centralnego, bo Osterwa tak czy siak sobie poradzi. Może to ja jestem winien, może popadłem w pierdołowaty styl pisania o sztuce, może już nie zaciekawiam czytelnika a mentorze i narzekam na całego? Festiwalom trzeba pomagać a nie walczyć z nimi. Tyle nauczyłem się przez 20 lat swojego aktywnego uczestnictwa w życiu teatralnym. A krytyk pomaga festiwalowi wcale nie wtedy, gdy podpowiada mu koncepcję funkcjonowania i nie obalając dyrekcję i krzycząc na organizatorów, tylko myśląc nad materiałem, zestawem spektakli, który otrzymał do intelektualnego obrobienia, poddając nowe konteksty odczytań, ustawiając program przeglądu i poszczególne realizacje w porządku innych zdarzeń na polskiej mapie teatralnej. Słowem - krytyk nie jest od rewolucji pałacowych i donoszenia urzędnikom, że w jego mniemaniu coś się dzieje złego, tylko od jeżdżenia po Polsce i oglądania. Owszem, ten postulat jest bardzo trudny do spełnienia dla tak zwanych krytyków stacjonarnych, przywiązanych do jednego miasta i jego teatrów, ale nikt nikogo w końcu nie zmusza ani do bycia krytykiem ani do izolacji. Jeśli chcesz być szanowany, jeśli chcesz, żeby cię słuchano to oglądaj jak najwięcej. Wsiadaj w samochód, albo w pociąg. Bo zostałeś wybrany do tego zawodu, albo sam go sobie wybrałeś, żeby opowiadać ludziom o tym, czego nie widzieli. Dawać im możliwość porównania między tym, co mają na miejscu a tym, co dzieje się gdzie indziej. Jak pisał Stempowski - krytyk jest tym, który wysłany przodem próbuje wino w przydrożnej gospodzie. Potem stara się opisać jego smak swoim towarzyszom podróży, żeby sami zdecydowali, czy warto tu zostać na popas. Tymczasem Józefczuk uzurpuje sobie inne prawo - ja wiem lepiej! Jak zrobić festiwal, jakie spektakle zaprosić, co wokół nich zorganizować! Pewien argument podniesiony w replice Opryńskiego wydał mi się słuszny, choć drastyczny: krytyk nie ma prawa chłostać festiwalu za prowincjonalizm, jeśli sam nie jest bywalcem krajowych premier i przeglądów, nie porównuje polskiego życia teatralnego z europejskim, nie trzyma ręki na pulsie. Status recenzenta piszącego tylko o premierach jednego teatru repertuarowego i paru offowych w Lublinie odbiera autorowi wszelką wiarygodność. Nie postawię Józefczukowi tak, jak Opryński zarzutu o zblatowanie z jednymi artystami a wrogość do innych, bo po prostu nic nie wiem o lubelskich uwikłaniach. Ale zastanówcie się Państwo, jaką bronią dysponuje Józefczuk w starciu z innymi krytykami choćby z Sieradzkim, Derkaczew czy ze mną? Kto kogo przekona? Kto ma lepszy materiał porównawczy do badań? Mobilny recenzent ogląda około 250 spektakli rocznie. Ile Pan zobaczył w minionym sezonie? 30? O teatrze nie można tylko czytać, trzeba go dotknąć, powąchać, zobaczyć. I dopiero wtedy można mieć prawo i dowagę do potępiania w czambuł tego, co się dzieje w moim mieście.

Rzadko decyduję się na strofowanie kolegów po piórze, ale sytuacja stworzona przez artykuł Józefczuka zmusza mnie do działania. Bo Józefczak wrzuca kamyczek do mojego ogródka. Utrwala niekorzystne zawodowe stereotypy wedle których my krytycy jesteśmy tylko popsujzabawami, wrednymi przeszkadzaczami i lansiarzami kolegów. Nie rozumiem jak ktoś po kilku dniach solidnego relacjonowania festiwalowych przedstawień, z których mogło wynikać, że oglądamy ważne i mądre przedstawienia nagle pisze totalne oskarżenie Konfrontacji o prowincjonalizm. Krytyka olśniło? Zobaczył we śnie prawdę? A może próbuje rozdawać karty w lokalnej walce o profity, stanowiska i wpływy. Straszne podejrzenie, ale muszę je powiedzieć głośno. Przypominam jeszcze raz - Panie Grzegorzu nie idźmy ta drogą. Krytycy naprawdę nie są od tego. Pomagajmy teatrowi w ich relacjach z panami od kultury, brońmy festiwali przed urzędnikami, ale nic nie rozgrywajmy, nie piszmy donosów, nie nawołujmy do radykalnych zmian. Bo pewnego pięknego dnia i Pan i ja obudzimy się bez pracy. Po prostu teatrów i festiwali w Polsce nie będzie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji