Artykuły

Bigos sarmacki

Wszystkiemu winni są Dejmek i Hanuszkiewicz. Zjawili się bowiem naśladowcy pierwszego (niezapomnianych widowisk staropolskich) i drugiego (montaży poezji i prozy niedramatycznej). "Romans o Sarmacyjej" jest skrzyżowaniem obu tych rodzajów. Ale ze skrzyżowania dwóch dobrych rzeczy nie musi powstać w teatrze rzecz dobra. "Romans o Sarmacyjej" - powiedzmy to od razu - jest przedstawieniem bardzo złym, na tej scenie wprost żenującym.

Miało to być widowisko - tak się przynajmniej wydaje - o Sarmacji, o Polsce XVII- i XVIII-wiecznej, o przyczynach upadku państwa, o naszych wadach narodowych. Jeżeli tak, to obraz tych dwu wieków wypadł tu niesłychanie prymitywnie, historycznie uproszczony, na poziomie czytanki szkolnej i to dla klas niższych. No tak, Polska upadła, bo, wiadomo, prywata, złota wolność, warcholstwo, rozpasanie możnych, ucisk chłopów, nierząd, cudzoziemszczyzna. Żeby to zresztą był obraz!

Z tych wypisów nie powstała nawet antologia, bo i antologia musi mieć jakąś linię konstrukcyjną. To bigos cytatów L publicystyki obywatelskiej i liryki patriotycznej, bigos, w którym miesza się Bryll z księdzem Baką, Słowacki z Orzechowskim, Kochowski z Cat-Mackiewiczem, Wacław Potocki ze Stanisławem Wasylewskim i jeszcze kilkunastu innych autorów. Wszystko bez stylu i składu. Są w tym nawet rzeczy wysokiej próby, ale nie trzeba być kucharzem, aby wiedzieć, że nie każda ingrediencja, choćby była sama w sobie najlepsza, nadaje się do bigosu i dodaje mu smaku. Zresztą po co wysilano się na sklecenie takiej składanki. Wystarczało przeczytać ze sceny choćby fragmenty książki Pawła Jasienicy o tych czasach. Byłoby to znacznie bardziej dramatyczne.

W "Romansie o Sarmacyjej" wiązanki cytatów aktorzy recytują z pamięci (często zawodzącej) wprost do publiczności, czasem wyłaniają się spod podłogi, czasem ukazują się na rusztowaniu, raz mówią z przytupem tanecznym, raz z przy śpiewem. Poza tym po scenie snuje się cierpiętnicza Matka Polonia jakby wzięta z Grottgera. Wszystko dzieje się wprawdzie prawie zawsze w krzyku, ale nie wykrzyczy się z tego teatru. Bo ta piłowata wieczorynka kostiumowa niewiele ma z teatrem wspólnego.

Część drugą przedstawienia jest nieco mniej chaotyczna, ma trochę żywszych momentów, skupia się wokół jednej sprawy Stanisława Augusta. Na zakończenie zaś przepiękne i zawsze wzruszające, ale tu trafiające w pustkę strofy z "Kordiana": Nie będę z nimi... I apostrofa zamykająca spektakl: "O zmarli Polacy, ja idę do was!" Czy do tych zmarłych Polaków, których dopiero co pokazano nam jako warchołów, ciemniaków i sprzedawczyków ?

Nie próbujmy jednak doszukiwać się sensu w tym przedstawieniu. Można się tylko dziwić, że w tym kształcie zostało ono wypuszczone na scenę. I współczuć aktorom zmuszonym do grania w nim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji