"Balladyna" w Narodowym
"BALLADYNA" uchodzi za najbardziej "kasową" sztukę w całej polskiej literaturze dramatycznej. Po wojnie utrzymuje się niemal bez przerwy na pierwszym miejscu w tabeli liczby premier. Było ich już prawie pół setki, a w Warszawie miała dotąd pięć premier. Grano ją jako baśń ludową, jako tragedię historyczną, jako moralitet, jako dramat psychologiczny, jako tragikomedię polityczną, jako gniewny dramat historiozoficzny, jako współczesny pamflet narodowy...
I wszystko "Balladyna" wytrzymała, w każdej koncepcji, w każdej konwencji, w każdej potyczce obroniła się.
Aż dobrał się do niej sam Adam Hanuszkiewicz...W programie teatralnym drukuje się jego rozmowę z Marianem Bizanem pt, "Przed pierwszą próbą" na temat zamierzeń reżysera, jego widzenia problemów ideowych i artystycznych "Balladyny". Nie czytajcie tego ani przed ani po przedstawieniu. To apel do entuzjastów scenicznej twórczości Adama Hanuszkiewicza. Bo te zamierzenia bardzo się rozmijają z realizacją. Zresztą i te wyznania reżysera przyjmuje się nieufnie, bo niektóre z nich zwyczajnie zniekształcają tekst Słowackiego. Jeden z przykładów.
Otóż Adam Hanuszkiewicz wśród licznych zabiegów zniekształcających dzieło Słowackiego stosuje "wybielanie" Balladyny, przy jednoczesnym zaciemnianiu postaci Aliny ("moralna "sprawczyni pierwszej zbrodni") i Kirkora. "Pan Kirkor - mówi o scenie jego "oświadczyn", pełnych autentycznej rozterki - zachowuje się troszeczkę tak, jak gdyby znajdował się na rynku, gdzie kupowano niewolnice, i wygłasza śliczną zaiste propozycję przedfinalną: "Więc jednej mężem - drugiej być kochankiem", z wykwintnym rozróżnieniem, że kochankę kochać, żonę tylko lubić!" A u Słowackiego Kirkor, wymieniając przymioty obu sióstr, tak mówi: "Więc jednej mężem - drugiej być kochankiem; Więc obie kochać, a jedna zaślubić? Lecz którą kochać? Którą tylko lubić?...". Gra wiec Adam Hanuszkiewicz w Teatrze Narodowym własną adaptacje tekstową, ingerencja jego w tekst Słowackiego jest znaczna.
Pozmieniał charaktery postaci, przetasował tekst, pokroił go, określił znacznie pod kątem realizacji "Balladyny" własnej, nie Słowackiego.
Początkowo wydaje się, że chodzi mu o zabawienie widowni: gra "Balladynę" farsowo wręcz, może będzie przejście na "makabreskę". I początek jest istotnie zabawny. Jednak pomysłu starczyło reżyserowi zaledwie na kilka początkowych scen. I kiedy rozkręcił już tę swoją roześmianą karuzelę - mechanizm, zaczyna coraz częściej zacinać się, postaci wyskakują z uszytych na te kilkanaście minut przez Hanuszkiewicza kostiumów i z dużym wysiłkiem wysiłkiem próbują wskoczyć w nowe, bliższe już Słowackiego. I wiadomo już, że te rozbawione kukły służące śmieszeniu widowni nie udźwigną, bo nie mogą już udźwignąć całej olbrzymiej reszty: tragedii, historiozofii, dramatu moralnego. Więc ci, co smakowali pierwsze sceny w oczekiwaniu na dalsze smakołyki smutnieją
zawiedzeni mocno. Ze sceny płynie fałsz, jest smutno i nudno. I nie pomogą tu motocykle (Goplana oraz Skierka i Chochlik szaleją po scenie i ciągnącej się wokół całej widowni galeryjce na motocyklach) oraz inne szczudła i podpórki, nawet tak "fascynujące widowisko" jak "bitwa" zwolenników Balladyny i Kostryna ze zwolennikami Kirkora z udziałem wyłącznym dziecinnych zabawek przy wtórze warczących samolotów i eksplodujących bomb.
Więc nie jest to - jak mówi Hanuszkiewicz w programie teatralnym - "ironiczna perspektywa rodem z "Beniowskiego", tylko przedziwna mieszanina gatunków, klimatów, poetyk, ciągle się zderzających z sobą i dających w odbiorze ciągłe dysonanse.
A może jednak zamierzenia twórcy przedstawienia nie dotarły do wszystkich wykonawców lub też niektórzy nie podołali swym zadaniom? Myślę, że wątpliwość ta dotyczy Anny Chodakowskiej, grającej tytułową rolę Balladyny. Po prostu jeszcze za mało umie, by zagrać tak karkołomną postać jaką wymyślił Hanuszkiewicz; no więc gra kilka różnych postaci. Ale nawet tak doświadczonym aktorom jak Janusz Kłosiński (Pustelnik) Andrzej Kopiczyński (Kirkor), Bohdana Majda (Matka) czy Krzysztof Chamiec (Kostryn), z trudem udaje się grać te wymyślone przez reżysera postaci. Obronił się jedynie Wojciech Siemion, ale też postać Grabca najmniej ucierpiała w tej adaptacji a poza tym w samym tekście jest postacią najbardziej jednorodną.
Hanuszkiewicz zwierza się w programie teatralnym, że grany rzadko Epilog był dla niego "punktem wyjścia". Ale przecież krótka rozmowa dziejopisa Wawela z Publicznością, w której Słowacki przepędza go za pochlebstwa ("Pochlebiasz, mój łysy, i królom i poetom") za kulisy - to przecie tylko jeden z aspektów i problemów dzieła. Rozprawa z romantyczną historiozofią? Zgoda. Rozprawa ironiczna z egzaltowanym i fałszywym "ludomaństwem" romantycznym? Zgoda. Ale gąsienice dziecinnych czołgów oraz bomby lotnicze zgruchotały wraz z innymi różnymi zabiegami adaptorskimi i reżysersko-inscenizacyjnymi - całą jakże znaczną i ważką "resztę" ludzkie dramaty i tragedie (Pustelnik, Matka, w jakiejś mierze Goplana), niemal całą tkankę moralną dzieła, jego teatralność, wreszcie jego poezję. Za cenę kilku dowcipów reżyserskich i jednego pomysłu zrealizowanego w znikomym zaledwie procencie. Czy nie za wysoka cena jak na "odkrywcze odczytanie" i jak na Teatr Narodowy?