Artykuły

Warszawskie premiery

Ma głosy oburzenia i sprzeciwu pada najczęściej odpowiedź obrońców: ale teatr jest zapełniony, i to głównie młodzieżą. Argument niekiedy słuszny, tu demagogiczny, Bo nie jest trudno inscenizatorowi zwabić do teatru młodocianą widownię, postawiwszy się w roli obrazoburcy polskiej literatury romantycznej (przecież to ciekawsze niż lekcje), zaprosiwszy na przynętę znany zespół muzyczny Kurylewicza, każąc Kordianowi biegać, tańczyć, śpiewać z mikrofonem na estradzie, na wzór ubóstwianych przez nastolatków gwiazd piosenkarskich ze studenckich kabaretów. A jeszcze akrobacje na drabinie, tyle hecy! Zaś w gablocie reklamowej spory fotos ze sceną kobiecego negliżu. Więc jest widownia.

Przygotowując obecną inscenizację "Kordiana" Adam Hanuszkiewicz musiał przewidywać dezaprobatę dużej części publiczności. Wydaje się, że szokowanie odbiorców, wywoływanie gorących sporów, sprawia mu satysfakcję. Stosuje to bowiem dość systematycznie od dawna; stało się to już programem. Gorzej, że proces ułatwiania sobie zadania, spłycanie dzieł literackich i stwarzanie "młodzieżowego", komiksowego stylu w teatrze pogłębia się. Reżyser nie walczy z narastającą współcześnie, jakże szkodliwą dla kultury i osobowości człowieka, tendencją do ucieczki w łatwiznę. Łatwiznę także w kontakcie z dziełem sztuki, na zasadzie obsługi klienta: szybko, jaskrawo, łopatologicznie, obrazkowo, bez cieniowania i zbędnego myślenia. Rzuca się więc kilka efektownych, hałaśliwie nowych pomysłów inscenizacyjnych w stary utwór, budując wokół nich inne sceny, już bez większej troski o precyzję logiki i wykonania. Hanuszkiewicz tekst bardzo okroił, dopisał sobie nową rolę, wypowiadając kwestie Chmury, Kordiana, Szatana, Doktora, z powagą i wyższością traktując znudzonego playboya, potem nieudanego zamachowca. Miejscem akcji jest zbita z prostych desek mała estrada oraz scena Teatru Powszechnego, z tłem autentycznego zaplecza: nieestetycznym murem, rurami. Nie bardzo wiadomo, co to ma oznaczać. Kontrast surowości faktury z wykpionymi, "stodolanymi" igraszkami słabowitego Kordianka? Może "bylejakość" scenografii, to jeszcze jeden element parodii? Czy też jakieś odteatralnienie widowiska? Może zaś, jak mówią warszawscy złośliwcy, po prostu przygotowania do rychłej przeprowadzki Teatru z gmachu przy ul. Zamojskiego. Orkiestra gra na estradzie lub poza sceną. Laura z Kordianem mówią tekst Słowackiego lub śpiewają. Migawki angielskie, włoskie (nieudane), pląsy taneczne, szydercza drabina zamiast szczytu Mont Blanc. Zabawa i parodia, nic z nastroju, nic z poezji, zimno i nudnawo. Od chwili gdy Kordian wypowiada słowo: Polacy, zaczyna się Sprawa. Koloryt obrazków staje się poważniejszy, zaczyna się celebrowanie ceremonii, troska o układ grup. I ciągle przewrotne igraszki z wyobraźnią widza. Raz apeluje reżyser do naszej umiejętności symbolicznego kojarzenia, odbierając rekwizytom ich realny sens. Drabina - to chyba nieautentyczność wysiłków Kordiana, pozory wzniosłości w części pierwszej, ciasne spętanie Strachem i Imaginacją, ironiczna ocena idei poświęcenia się w części drugiej. Innym razem wprowadza łopatologicznie zjawy - postaci osób, o których ktoś w danej chwili myśli lub mówi. Ucieleśnienie "widma" Kordiana po jego samobójstwie, milcząca obecność Cara wśród spiskowych, Kordian asystujący przy starciu Mikołaja I z Wielkim Księciem. Nadmierne zagęszczenie umownych znaczeń - sugestii inscenizacyjnych, prowadzi do bezceremonialnego traktowania faktów historycznych, co jakże często niedouczonej młodzieży może do reszty zamącić w głowach (i to przed maturą!), np. koronacja Mikołaja I przez papieża a nie Prymasa, obecność w katedrze pięknej Carowej.

Ocalałe resztki tekstu mówione przez aktorów brzmiały często słabo, niewyraźnie. Andrzej Nardelli jako Kordian nie podołał tak trudnej roli. Brakowało mu siły, swobody, aktorskiej techniki. Główne moje żale: odebrano nam poezję Słowackiego i romantyczną żarliwość - dla efektu; pokrzywdzono spektakl aktorsko - dla efektu; uproszczono bogactwo myślowe utworu, nie przekazując jasno i logicznie własnej interpretacji - dla efektu.

Słusznie postąpił Teatr Narodowy, mając w zespole Irenę Eichlerównę, że sięgnął po 'Czajkę" Czechowa. Postać aktorki, zachodzącej już gwiazdy Arkadiny, znalazła znakomitą odtwórczynię. Jej syn Konstanty Trieplew i brat Sorin również. Ta trójka rodzinna, wnosi na scenę ożywienie, twórczą sugestywność, uwierzytelnia grę pozorów i prawdy, teatru i życia wewnątrz postaci i poza nimi. Arkadina ma talent, ale dość ptasi móżdżek, dużo egoizmu i zaborczości. Musi być ośrodkiem zainteresowania wszystkich, żyje tylko wtedy, gdy dostrzega swój blask w podziwie innych, w miłości znanego literata, gdy odbija od zwykłości otoczenia, nawet od swego syna, w którego nie wierzy, którego nie rozumie i upokarza. Irena Eicherówna świetnie podchwytuje i stapia w jedno: talent i wyróżniającą się. osobowość Arkadiny oraz miałkość jej charakteru, aż do śmieszności. Przeważyło ujęcie komediowe, wykonane z kapitalnym wyczuciem sytuacji, które wyraźnie zabarwia poszczególne sceny, rzutuje na reakcję współpartnerów. Doskonale towarzyszy temu łagodny humor, kpina z siebie i własnego życia Sorina, co to nie chce umierać choć ma 60 lat (bardzo dobry Kazimierz Opaliński), kontrastuje zaś ponure szamotanie się Trieplewa, pisarza bardziej z chęci i uporu, niż talentu, który chce burzyć zastany ład, dotychczasowe formy w sztuce, nie wiedząc, co ma w zamian zbudować; zazdrości, kocha, tworzy i udaje. Krańcowe sprzeczności, mieszanina złożona z rzeczywistego uczucia, męki twórczej, podziwu dla sztuki oraz kabotynizm, zgrywanie się, puste gesty, nadmiernie rozdmuchana ambicja. To dużo, bardzo dużo, jeżeli Zdzisław Wardejn potrafił nas przekonać o prawdzie tej pełnej kompleksów postaci, wyraźnie ukazać jej śmieszności i braki, a równocześnie wzbudzić współczucie, a nawet sympatię do zagubionego wewnętrznie człowieka. Trieplew Wardejna dotrzymuje zdecydowanie kroku doświadczonemu aktorstwu Eichlerówny i Opalińskisgo, co wróży piękną przyszłość młodemu artyście.

Każda z postaci jest nosicielem cząstki problemu zawartego w tej komedii: rozważań o teatrze i sztuce, jej istocie i formach, o talencie i idei, sztuczności, fałszu i prawdzie, o roli cierpienia i miłości w twórczości, kim jest właściwie artysta, jakie znaczenie ma jego żądza sławy i ambicji, jaki jest stosunek do, niego otoczenia. Od strony artystów występujących w sztuce:

Arkadiny, Trieplewa, Trigorina (Andrzej Szczepkowski) wypadło to sugestywnie. Zmalał nieco aspekt samej Czajki, w nieprzekonującej interpretacji Anity Dymszówny. Reżyser, przy pomocy udanej scenografii, starał się podtrzymać atmosferę teatru Czechowa, ale bez przeciągania nastroju i symbolów. Przypomniano nam natomiast, że to jest komedia, choć ponura komedia, zbyt dużo tam ludzie płaczą i rozpaczają.

U Czechowa linie podziału prawdy i fałszu przebiegały wewnątrz człowieka. U Rittnera w "Głupim Jakubie" prawda lub pozory są świadomym wykładnikiem stosunku do osób drugich i i rzeczywistości zewnętrznej, aprobowaną metodą działania. Mając fałszywe karty w ręku zyskuje się stanowisko, władzę, dobrobyt, pozory szacunku, miłości. Karta prawdy wygrywa moralnie. Dwie drogi wyboru linii życia, ukazane na tle realiów galicyjskich z początku XX wieku, satyrycznie i ironicznie podpatrzonych, przekazanych ze znawstwem roboty teatralnej.

Dominuje, wbrew tytułowi, oczywiście Szambelan jako postać sztuki napisanej i jako postać spektaklu. Jest tam i pragnienie przyjaźni, czułości, gwałtowna miłość do młodej dziewczyny, lęk przed samotnością i opuszczeniem egoistycznego, okrutnego starca zdeterminowany gest rzucenia wszystkiego na jedną stawkę i świadomość bezwzględnej porażki. Jan Świderski wygrywa wszystkie te odcienie doskonale. Jest odrażający, twardy, śmieszny, godny politowania, bardzo człowieczy. Jego Szambelan to nowe, bardzo interesujące studium gry realistycznej w której liczy się zarówno prawda każdego szczegółu, np. ruch ręki wyciagniętej z dominem, zmieniona charaterystyka twarzy, wyrazista pauza i przyśpieszenie tempa wypowiedzi, różnorodna intonacja głosu, też logiczna, przejmująca całość kreowanej sylwetki, jej kolejne przemiany, narastanie nowych doświadczeń, przeżyć. Umiejętność trafnego zjednoczenia precyzji szczegółu z całościową koncepcją postaci jest właśnie podstawą aktorskiego sukcesu Jana Świderskiego.

Dzielnie partneruje mu Hania (widziałam Joannę Jędrykę-Chamiec), która w ukryciu dla współgrających a wyraziście dla widowni, choć bez przesady, zręcznie demonstruje swą szczerość - nieszczerość, bezwzględność marszu do wyższych pozycji społecznych, za każdą cenę. Gra w domino jest kompozycyjną ramą, równocześnie odpowiednikiem walki zwycięzcy i zwyciężeni dziwnie się tu mieszają. Jakub (Andrzej Seweryn) mniej już wnosi tu aktorskiej indywidualności i dojrzałości, wydaje się nieco jednostajny w środkach wyrazu, ale dopasowuje się w stylu gry poprzedniej dwójki. Odbijają natomiast zbyt ostro naszkicowanym rysunkiem postaci i farsowym stylem Marta i Teofil (Krystyna Borowicz i Bogdan Baer). Oto mam już pretensje do reżysera. Jak również o postaci dalszego planu (z wyjątkiem Katarzyny), która tworzą tylko mało ciekawe tło. Co jeszcze z reliktów gwiazdorstwa pokutuje w naszych teatrach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji