Chopin w Ameryce
"Chopin w Ameryce"?! Nie, oczywiście, że nie był. Ale, podobno, niewiele brakowało.
"Co by było, gdyby Chopin żył na Manhattanie?" - zastanawiał się przed laty Stanisław Dygat i wspólnie z Andrzejem Jareckim postanowili przygotować widowisko na ten temat. Miał to być wielki eksportowy show". Pomysł jednak- podobnie jak Chopinowska wyprawa do Nowego Świata - pozostał w sferze projektów.
Teraz zrealizował go Andrzej Strzelecki. Musical pt. "Chopin w Ameryce" nie jest bynajmniej jakąś imaginacyjną historią podróży romantycznego kompozytora do Stanów Zjednoczonych pierwszej połowy dziewiętnastego stulecia. Nawet Chopin nie jest tu właściwie "prawdziwym" Chopinem. W chwili, gdy pojawia się na scenie, publiczność wybucha gromkim śmiechem. Piotr Furman bowiem wyobraża marmurowe popiersie, ustawione na postumencie dekoracyjnie oplecionym zwojami bluszczu. W tym osobliwym kostiumie występuje aż do końca. Bohaterem widowiska jest więc nie tyle Chopin, co jego zakamieniały stereotyp.
Marmurowy Chopin peregrynuje po urojonej krainie, której horyzont wyznaczają obiegowe stereotypy kojarzone ze słowem "Ameryka". Jest tu więc Imigration Office i nowojorska giełda, jest westernowy saloon i konna wędrówka przez prerię przy wtórze country music, jest indiańska fajka pokoju, ale także Broadway, Disneyland i Hollywood. Są wreszcie rozmaite nacje egzystujące w obrębie amerykańskiego "melting pot" - Żydzi, Chińczycy, Murzyni, Włosi i Niemcy - co z kolei pozwala Strzeleckiemu kpić z polskich schematów i uprzedzeń narodowościowych. Kpić w sposób, który niekiedy zniewala sceniczną pomysłowością - "czarnych" Murzynów w ogóle nie widać, w mroku poruszają się tylko zarysy ich warg. Również w ciemnościach rozpoczyna swój występ włoska mafia - jej obecność sygnalizują jedynie błyski latarek.
Komiczne piosenki stylizowane na chińskie i żydowskie należą do najlepszych fragmentów spektaklu. Wesołego spektaklu, którego przesłanie wydaje się jednak dość pesymistyczne.
"Co by było, gdyby Chopin żył na Manhattanie? - rozmyślał Dygat. - Byłby ten sam Chopin, ta sama Polska zawarta w jego muzyce. Ale może w dniu 4 lipca, w dniu święta amerykańskiego, Chopin prowadziłby po Broadwayu w takt Poloneza A-Dur na przemian z marszem "Pod gwiaździstym sztandarem" cały ten korowód polskich zjaw i postaci. Może by te zjawy i postacie tworzące polską duszę znalazły lepszą i łatwiejszą drogę do amerykańskich serc i uczuć".
Dygat roił o fuzji wpływów kulturowych, dzięki której mogła powstać nowa, wyższa jakość. Dzisiaj takie rojenia wydają się bezpodstawne - zdaje się twierdzić Strzelecki. - Kultura przeistoczyła się w komplet trywialnych stereotypów, z których zderzenia wynika kupa śmiechu. I nic ponadto.
"Jedyne skojarzenie, jakie ludzie mają z Romualdem Trauguttem to banknot 20-złotowy" - skarży się w spektaklu Tadeusz Kościuszko, ubrany pociesznie, a jednak traktowany dość serio. Na tle szyderstw i absurdalnych żartów występ Kościuszki stanowi estetyczny dysonans. Niebezpieczny dysonans, który Strzelecki zaryzykował chyba właśnie po to, by uzmysłowić widzom, że cała ta szalona zabawa z Chopinem ma aspekt nie tylko humorystyczny.