Artykuły

Kordian

Wokół najnowszej inscenizacji "Kordiana", pokazanej przez Adama Hanuszkiewicza najpierw w Teatrze Powszechnym, a następnie przeniesionej na szacowną scenę Teatru Narodowego, rozpętała się istna burza. Nic dziwnego, bowiem twórca spektaklu, znany z autokratycznego stosunku do tekstów literackich, tym razem przeszedł sam siebie. Wprawdzie tu i ówdzie rozlegają się ciche słowa aprobaty, ale ledwie je słychać w nawałnicy gromów, sypiących się na głowę inscenizatora. No cóż, można by tu tylko powtórzyć za bohaterem Molierowskiej komedii: Samiście chcieli, Grzegorzu Dandin.

Jaki jest ten "Kordian"? Przede wszystkim - całkowicie odmienny od wszystkich swych dotychczasowych wcieleń teatralnych i odmienny od wizji poetyckiej Słowackiego. A nawet - wobec wizji poety - antagonistyczny. Poszarpany w konstrukcji, wyizolowany z czasu i przestrzeni, odarty z barw i splendoru. To ptak z podciętymi skrzydłami. Ani mu marzyć o wzniosłości, o rozpalaniu wyobraźni podniebnym szybowaniem. Zamiast na szczyt Mont Blanc doleci też zaledwie na najwyższy szczebel drabiny i stamtąd będzie na nas spoglądał - jakże żałosny "posąg człowieka na posągu świata". Sarkazm ? Oczywiście, Inscenizator nie chce pozostawiać nam żadnych wątpliwości co do swego sądu o romantycznej egzaltacji, toteż przez cały ciąg przedstawienia eksponuje ową drabinę, jako jedyny, obok podestu z prostych desek, element dekoracji. Tylko czy ten natrętny i, co tu ukrywać, tani symbol godzien jest doprawdy mierzyć się z wyobraźnią Słowackiego, z jego przepięknym obrazem poetyckim:

...Zamknięty jestem w kulę

kryształową:

Gdyby ta igła lodu popłynęła

ze mną,

Wyżej - aż w niebo... nie

czułbym, ze płynę.

Dysproporcja zjawisk artystycznych jest tu aż nazbyt agresywna, byśmy ją mogli przypisać niezamierzonym efektom działań realizatora. Czy nie zawiodły go jednak wybrane środki i czy materię poetycką dramatu Słowackiego wolno było w ogóle poddawać tak sprzecznym z jej naturą zabiegom adaptacyjnym - oto pytania dręczące widza, zwłaszcza tego widza, dla którego suwerenność wielkiego poety będzie zawsze najwyższym prawem.

Pytań jest zresztą dużo, bardzo dużo. Hanuszkiewicz bowiem upraszcza realizowane dzieło, ale jednocześnie komplikuje jego odbiór. Upraszcza, kreśląc bez miłosierdzia czarowne strofy, przestawia akcenty, rozbija monologi, wyrzuca wszystko, co mu z jego koncepcją koliduje, wprowadza nowe osoby dramatu, jedne fragmenty rozbudowuje, inne redukuje niemal do zera, słowem przekomponowuje cały dramat w myśl własnych założeń i ambicji autorskich. Komplikuje zaś pomysłami i znakami teatralnymi, które nie sugerują jasnych skojarzeń. Jeżeli w trakcie spektaklu uwagę widza raz po raz zaprząta pytanie: dlaczego? - trudno nie powziąć podejrzenia, że obrazy sceniczne w jakiś sposób rozmijają się z naszą wrażliwością.

Więc: dlaczego na przykład spektakl rozpoczyna się wejściem na scenę zespołu Kurylewicza? Przecież ci dwaj panowie z puzonami, trzeci z kontrabasem, czwarty z perkusją nie stanowią w swych osobach żadnej komponenty dramatu, a zatem po co nam ich pokazano? Dlaczego epizod z Wiolettą został rozbudowany na kształt music-hallowego widowiska? Dlaczego koronację cara w Warszawie celebruje papież? Dlaczego w walce ze Strachem i Imaginacją wątły Kordian szamoce się po scenie z ciężką drabiną? Dlaczego bohater uczestniczy, jako niemy świadek, w kłótni w. ks. Konstantego z carem? Dlaczego... dlaczego... dlaczego... I gdy tak roztrząsamy nasuwające się kolejno zagadki, umyka nam tymczasem napięcie dramatyczne, a także cel, któremu wszystkie te pomysły i zabiegi miały służyć.

Wolno domniemywać, że Hanuszkiewicz zapragnął z biografii romantycznego bohatera wykroić portret dziecięcia naszego wieku. Aby swój zamysł zrealizować - wybrał metodę eliminacji, okaleczył dramat Słowackiego i na jego kanwie skomponował własne "dzieło" teatralne, uatrakcyjnione akcesoriami współczesnego życia. Takie postępowanie z dziełem największego czarodzieja mowy polskiej można niewątpliwie uznać za akt nie byle jakiej odwagi, tylko że ten rodzaj odwagi nie budzi podziwu. Przeciwnie, nasuwa raczej gorzkie refleksje i to wcale niekoniecznie z kategorii tzw. szargania świętości. Po prostu smutno się robi, że "Kordian" musi sobie otwierać drzwi na scenę Teatru Narodowego podrabianym kluczem.

Wszystko się w tym osobliwym spektaklu przemieszało, jakby w jakimś piekielnym, wrzącym tyglu. Piękności z dziwactwami, pomysły świeże i trafne z efektami marnego gatunku. Widz skazany jest na ambiwalencję uczuć i nie może się od niej uwolnić aż do momentu, gdy w finale Hanuszkiewicz wygłasza werset z "Lambra". Ten moment jest piękny.

Piękny jest również wykonawca roli tytułowej - Andrzej Nardelli. Po rewelacyjnym debiucie w "Nie-Boskiej" i bardzo ciekawej interpretacji postaci fanatycznego mnicha w "Beckecie", młody aktor umacnia coraz bardziej przekonanie o wysokiej klasie jego talentu. Wyczuwa się w nim dar niezmiernie rzadki: autentyczną poezję. Jego też urok sprawia, że niektóre karkołomne pomysły reżyserskie uładzają się jakoś i łagodnieją. O ile Hanuszkiewicz - inscenizator wprowadził nas tym razem w stan dręczących kontrowersji, o tyle jako aktor dał pełną satysfakcję. W jego interpretacji poezja Słowackiego ma siłę, głębię i blask.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji