Juliusz z Adamem dosiadają Hondy
OTWARTA przestrzeń wielkiej sceny. Daleki, rozmazany w seledyny i błękity horyzont przekreśla palisada gigantycznych, koralowo błyszczących, liter: BALLADYNA. Poza nimi wątłe, rachityczne gałązki bezlistnych drzew. Na pierwszym planie ogromny, drewniany krąg: estrada, tancbuda, magiczne koło...? Wzdłuż balkonu I piętra zbudowano most połączony ze sceną pochylniami. To już cała dekoracja, w której rozegra się polski "Sen nocy letniej" pospołu z Lady Makbet gnieźnieńskiego powiatu.
Niemal niespotrzeżony zjawia się człowiekozwierz odziany we włochate skóry, zbrojny złocistym helikonem na którym gra tęskną, przechodzącą w świergot ptaków, melodię. Z przeciwka wchodzi starszy pan, początkujący emeryt na związkowych wczasach i do aluminiowej miseczki zbiera grzybki, jagódki - runo leśne. Wreszcie wyciąga się na żelaznym, biało lakierowanym, ozdobnie kutym łóżku. Na sjestę. Ale niedługo zażywa spokoju. Oto z głębi wpada na scenę radosny, głupio, jak tenor z operetki, uśmiechnięty gentleman w srebrzystym smokingu. To Kirkor szuka rady na życie i dobry ożenek.
Teraz szybko rozwija się akcja. Ekspresem przelatujemy kwiatki, ptaszki, rybki - cały zielnik i zoolog lirycznych akcesorów, pęka nadęta mesjanizmem historiozofia. Pustelnik alias Popiel III zabiega u grafa Kirkora o królewski "come-back".
Kolej na Filona - Głupiego Jasia, wyelegantowanego hippiesa, trochę Arlekina, trochę błazna, pajaca... O nie, tego dla Pustelnika nadto. Szybko załatwia się z łzawą liryką, przegania młodzieńca, by zostawić scenę pustą i otwartą, pociemniałą, zatopioną w błękitach reflektorów. I nagle huk, warkot, grzmoty, strzelanie silników! Na pełnym gazie wpadają niskie, błyszczące niklami, walące w oczy światłem Hondy.
Motocykle w "Balladynie"? Bluźnierstwo czy odkrycie?
Maszyny robią zgrabne ósemki, dodają gazu i Skierka z Chochlikiem - dzielni zawodnicy - już są na podeście, już mkną wzdłuż balkonów nad salą, nad głowami ludzi. Spaliny omiatają publiczność. Zjechali. Stanęli. Wtedy jeszcze szybciej, jeszcze głośniej, z jeszcze większą brawurą wjeżdża trzeci motocykl. Z horyzontu, jakby przebijał czerwony napis, jarzący się słowem "Balladyna", pruje przed siebie coraz szybciej. Gaz! Gaz! Gaz! Już jest na pomoście, już z rykiem przelatuje nad widownią, unosząc się w powietrzu. Zjeżdża na scenę, ale nie, zawraca! Jeszcze raz na pomost, jeszcze jeden bieg nad krzesłami.
Silnik pracuje na najwyższych obrotach... Ależ tak, to Goplana wali przez teatr na strzelającej Hondzie! Po kawaleryjsku, niczym żużlowiec, z gazem i fajerem. Ręce same składają się do oklasków...
No i tak, proszę państwa, podstępnie, ni z tego ni z owego Hanuszkiewicz, który to wszystko chytrze sobie wymyślił, złapał nas w zastawione sidła. Nie wiemy jak, a wleźliśmy całym sercem, ślipiami, wielką rozkręconą emocją w tę bajkę. W sam środek. I wbrew wszystkiemu czegośmy się o niej nauczyli, cośmy wiedzieli, stwierdzamy z ogromnym zdziwieniem, że są bajki również dla dorosłych, że piękności Słowackiego kryją się nie tylko w "języku giętkim", ale także w świecie z reguł logicznych wyrwanym. Odkrycie jest proste: niezwykłość, baśniowość elfów, sylfid, gnomów i boginek wystarczy zastąpić komiksową science-fiction, sex-bombą kosmosu Barbarellą, supermanem na ryczącym motorze, bajką na tranzystorach... I wszystko gra!
Gwizdki! W świat nadprzyrodzony, który jeszcze nie zdążył zleźć z motocykli, palantuje się Grabiec. Gromadzki playboy w kożuszku naciągniętym na ortalionową wiatrówkę. I tu następuje zderzenie dwu postaw, coś czego zapewne nie przeczuwał u swych bohaterów bladolicy wieszcz Juliusz, a czego dogrzebał się smagły mistrz Adam. Sex-bomba i chłopek-roztropek. Świat filmowo-komiksowych marzeń i zapóźnionej, wobec industrialnego marszu, wiochy. Oboje: Grabiec w ortalionie i Goplana na Hondzie są więc z naszego świata. Z jego konfliktów, dążeń i nieporozumień. Oboje uosabiają marzenie. Bieguny marzeń. Prymitywnych o Barbarelli i wyrafinowanych o chamie. No tak, tylko że to jest już ze Słowackiego. Wprost. Czyli Hanuszkiewicz nie wymyślił, a odczytał. Sportowa Goplana ostro podrywa Grabca, który nawet i zabiera się do rzeczy, tyle że w końcu zwieje do Balladyny (kręci z nią na boku), co da światu nadprzyrodzonemu asumpt do włączenia się w akcję. No, a potem idzie już na całego: przeplata się nadrzeczywiste z trywialnym. Zaloty Kirkora w stylu bohaterów Lehara i Kalmana, Matka skłonna porajfurzyć córeczkami, Balladyna wygniatająca z Grabcem leśne krzaki, żmijowato-zawistna Alina, Filon łakomie spozierający na "nieskonsumowaną" za życia nieboszczkę. Znowu Grabiec - tym razem pijany jak bela uwiedziony przez Goplanę, która na zmiędlonym sianku wspomina z łezką swój "wianek", Matka - teraz w sukience z Pedeciaka, strip-tease (zaledwie bieliźniany - uprzedzam) Balladyny, marsz weselny Mendelssohna na ślub państwa Kirkorostwa...
Nie, nie ma sensu streszczać wszystkiego. Słowackiego "braliśmy" w szkole. Inaczej, ale "brali". W każdym razie do połowy spektakl utrzymuje się w tonacji komiksowej bajki i historyczno-obyczajowej satyry. Ale na tym rzecz się nie kończy i skończyć nie może. Wszak jest to powieść z morałem, śmiercią, zdradą, walką o władzę, tron, panowanie! Kończą się żarty - zaczynają się schody. Schody w głąb: do lochów, grobów i do ludzkiej duszy. Śmiech i dowcip przygasa, z wolna ustępuje miejsca powadze...
Wchodzi Fon Kostryn. Cały w czerni. Kostryn ma na piersi stalowy półksiężyc, prawie taki sam jak te, które nosiła "Feldgandermierie" przed 30 i więcej laty. To już nie zabawa. Kiedy zaś krzyknie "Goście do komnat!" zabrzmi to jak rozkaz: pod mur! Granice komedii zostały przekroczone. Podnosi się przed nami zasłona tragiczna.
Hanuszkiewicz wiernie podąża tropem szekspirowskim w dziele Słowackiego. Najpierw "Snu nocy letniej" teraz "Makbeta". Słusznie. Kiedy chmury grozy, noc tragiczna, rozciągają się nad sceną w planie ludzkim, przysłaniając rozmalowane w technikolorze niefrasobliwe niebo goplańskiego "disneylandu", głębszym cieniem, lecz i subtelniejszą kreską rysuje się paraboliczna przypowieść o Goplanie i jej leśnym, powietrznym i wodnym dworze. Ona sama staje się marzeniem czasu przyszłego, niemal Fosforyczną Kobietą z "Łaźni", przybyszką z kosmosu, która nagle zrażona ludzkimi sprawami wraca w międzyplanetarną przestrzeń na "latającym talerzu". Głupi ludzie pomieszali jej szyki przez swoje małe sprawy i wielkie zbrodnie.
Słowiańskie wiedźmy, czy greckie Kery, oczyszczają pobojowisko z trupów. Zbiorą też w swoje przepastne kosze żelazny szmelc. Zniknie Goplana, Skierka, Chochlik... Ludzie będą sądzić łudzi. Najprzód innych, potem siebie. I wtedy Balladyna stanie się polską Lady Makbet. Aż po tron - elektryczne krzesło bożej sprawiedliwości.
W pełnym świetle pojawia się Dziejopis Wawel, by truć dyrdymały o dobrych królach i poetach w wawrzynie, słowem - jak zwykle - klajstrować historię. Z westchnieniem ulgi przyjmiemy więc dobiegający nas, dzięki środkom masowego przekazu, głos z zaświatów. To Wieszcz do Dziejopisa: "Pochlebiasz królom i poetom. Idź precz, za kulisy!" Któż oprze się własnemu autorowi?
Po tym świetnym, choć - jak się mawia - kontrowersyjnym spektaklu, zrobionym z wielkim talentem inscenizatorskim, olśniewającą pomysłowością i mistrzowsko zagranym, komóż więc w pierwszym rzędzie, po reżyserze, kłaniać się należy? Należałoby przepisać całą obsadę, w której nawet epizodyczne role grają wybitni aktorzy. A więc głęboki ukłon wszystkim.