Artykuły

Płaski jak naleśnik

"Narty Ojca Świętego" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Skorzystałam z okazji i niedawno po raz drugi obejrzałam "Narty Ojca Świętego" [na zdjęciu scena ze spektaklu]. I to nie dlatego, że spektakl tak bardzo mi się spodobał, lecz by przekonać się, czy czas, jaki dzieli to przedstawienie od premiery, zadziałał dla niego korzystnie. Otóż, niestety, nic nie zmieniło się na lepsze. Bo i nie mogło. Na pytanie, kto jest głównym bohaterem spektaklu, odpowiedź brzmi identycznie jak podczas premiery: flaszka wódki. Jest ona obecna przez całe przedstawienie, raz na stole, raz pod stołem. A wlanie jej zawartości do gardeł występujących postaci jest tutaj głównym zadaniem aktorskim. Trzeba przyznać, wykonanym perfekcyjnie. To najbardziej przekonywająco zagrane sceny w spektaklu.

Akcja rozgrywa się w knajpie w małej górskiej miejscowości. Ponoć ma tu przybyć Ojciec Święty. Taką wiadomość przekazał miejscowy ksiądz. Stali bywalcy knajpy siedzą więc, piją i rozmawiają o tym, jak to będzie, gdy przyjedzie Papież i jakie interesy będą mogli z tej okazji załatwić. Niemal każde zdanie pieczętują alkoholem.

Największe zainteresowanie widowni budzi ksiądz. No bo tak: lubi wypić, co widać, a po pijanemu spowodował właśnie wypadek. Nie po raz pierwszy zresztą. Na samochodach zna się jak mało kto. Lubi wyłącznie dobre i takimi jeździ. Wprawdzie kuria kupiła mu zielonego "japończyka", ale on ignoruje to, stać go na lepszy. Szasta pieniędzmi na prawo i lewo, bo je ma. Rubaszny w sposobie bycia Janusz Gajos w tej roli przechodzi samego siebie, co budzi rozbawienie widowni. Jak widać, w polowaniu na Kościół nie obowiązują żadne okresy ochronne.

Jeszcze przed premierą, podczas konferencji prasowej, Jerzy Pilch, odpowiadając na moje pytanie dotyczące sztuki, zapewniał: "Może się pani spodziewać interesującego tekstu". Siedzę więc i czekam. Na razie banał idzie za banałem przy wyraźnie nieudolnej strukturze dramatycznej utworu. Tekst powierzchowny i - używając kulinarnego porównania - płaski jak naleśnik. Sytuację próbuje ratować Jerzy Radziwiłowicz (burmistrz), starając się dodać "głębi" wygłaszanemu monologowi. Nic z tego. Zbudował go na wrzasku i wykrzyczał tekst. Dlaczego? Któż to wie.

Myślę: może w drugiej części... Wychodzimy na przerwę. A po przerwie jest m.in. tak: burmistrz prowadzi rozmowę z żoną (Beata Fuladej). W przeciwieństwie do pierwszego aktu mówią tak cicho, że nie słyszymy, o co im chodzi. Trwa to bardzo długo, co skutecznie usypia widownię. Przynajmniej tę w dalszych rzędach. Na szczęście państwo burmistrzostwo wychodzą. Pewnie zmęczyli się już tą rozmową.

Pojawiają się inne postacie, a ja wciąż czekam na ten obiecany przez autora interesujący tekst. O, pewnie teraz będzie - myślę, gdy Władysław Kowalski (profesor Chmielowski) wchodzi na knajpiane krzesło i niczym Kordian ze szczytu Mont Blanc wygłasza monolog o tematyce sportowej. Nie wiemy tylko, dlaczego tak krzyczy. A krzyczy aż do zatracenia. Pewnie chodzi mu o coś bardzo ważnego. Gdyby tekst nie był tak bełkotliwy, nasza ciekawość zostałaby zaspokojona.

Konkluzja: w pamięci widza pozostaje głównie jakaś obsesja alkoholowa dominująca nad całością, sportowy język i błąkanie się po scenie postaci, które nie mają nic istotnego do powiedzenia. Tylko po co było podpierać się osobą Ojca Świętego?

"Narty Ojca Świętego" Jerzego Pilcha. Reż. Piotr Cieplak, scen. Andrzej Witkowski, muz. Zespół "Kormorany", Teatr Narodowy, Warszawa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji