Artykuły

Opowieść o Orfeuszu

"Orfeusz i Eurydyka" w reż. Włodzimierza Nurkowskiego w Operze Krakowskiej. Pisze Anna Woźniakowska w Dzienniku Polskim.

Ostatnia krakowska realizacja sceniczna Orfeusza i Eurydyki Glucka ma dość skomplikowaną historię. Obejrzeć ją mogli uczestnicy Festiwalu Żywiołów już w maju ubiegłego roku. Wynik pracy niemieckich realizatorów nie spotkał się jednak wówczas z uznaniem. Spektakl postanowiono przepracować zarówno pod względem inscenizatorskim, jak i muzycznym. W ostatni niedzielny wieczór i poniedziałkowe przedpołudnie obejrzeliśmy więc premierowe spektakle. Muzycznie przygotował i poprowadził je Piotr Sułkowski. Reżyseria i scenografia była dziełem Włodzimierza Nurkowskiego.

Mit o Orfeuszu i Eurydyce to opowieść o miłości, która pokonałaby śmierć, gdyby nie spotkała się ze zwątpieniem i z niewiarą. Orfeusz, artysta wrażliwy, sublimujący wszystko, co go dotyka, w stracie żony i muzy widzi rozpad świata. Jest bohaterem wręcz romantycznym, gotowym podjąć każdy trud, ponieść wszelkie wyrzeczenia, by tylko wrócił dawny ład. Spotkana w Elizjum Eurydyka jest bardziej przyziemna, skupiona przede wszystkim na własnych odczuciach, w natarczywym zabieganiu o zainteresowanie męża wykazująca brak zaufania do jego uczuć i nieumiejętność wzniesienia się na wyżyny jego poświęcenia. Zetknięcie się takich osobowości musi skończyć się klęską. Wprawdzie w operze Glucka, a wbrew mitowi, Amor raz jeszcze przywraca Eurydykę do życia, bo miłość musi zwyciężyć, ale w inscenizacji Nurkowskiego ten szczęśliwy finał to tylko projekcja marzeń osamotnionego Orfeusza. Czy zupełnie osamotnionego? Ma przecież sztukę, potrafi przeżytą tragedię przełożyć w słowo i dźwięk. Wieki dowiodły, że cierpienie wzbogaca artystów.

Przyznam się, że premierowe spektakle Orfeusza i Eurydyki oglądałam z przyjemnością, bo też zrealizowane zostały starannie i ze smakiem.

Niedzielna premiera była nieco nerwowa, upłynęła bowiem pod znakiem silnej niedyspozycji Alicji Węgorzewskiej-Whiskerd, odtwórczyni partii Orfeusza. Szkoda, bo sądząc po aktorskim i psychologicznym zarysowaniu postaci, mógł być to Orfeusz prawdziwie poruszający (inna rzecz - jak można tak nie szanować głosu i tak nim szafować!). W poniedziałek Agnieszka Cząstka była może mniej wyrazista aktorsko, ale śpiewała pięknie. Z dwóch Eurydyk wolę poniedziałkową dojrzalszą Karin Wiktor-Kałucką. Ciekawy głos Joanny Tylkowskiej był tym razem trochę nierówny. W partii frywolnego co nieco Amora dobrze odnalazły się: Katarzyna Olech-Blacha i Dorota Mentel. Brzmienie orkiestry i chóru bardziej satysfakcjonowało w poniedziałek, w całości był to spójniejszy niż w niedzielę spektakl.

A na marginesie: nikomu nie narzucam mojego gustu, nie każę podzielać moich zachwytów i wzburzeń, o co posądził mnie pan Jarosław Biernat polemizując z moją oceną Strasznego dworu. Opisuję tylko moje doznania. Przyznaję też, że skromne środki mogą być zaletą! Nie jest nią wszakże powtarzanie w każdej inscenizacji identycznych chwytów (patrz choćby ślubny welon w Łucji z Lammermoor, całuny w Makbecie i prześcieradła w Strasznym dworze). Jeśli artyści w Strasznym dworze nie byli puszczeni samopas, dlaczego tak powszechnie nie pamiętali, że na scenie każdy gest jest ważny, a ręce były im pomocne w należytym wydobyciu dźwięku?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji