Artykuły

Strzałka donikąd

Kilka uwag po premierze "Bash" w reż. -> (pseudonim Grzegorza Jarzyny) w TR Warszawa - pisze Tomasz Mościcki.

Teatr Rozmaitości od chwili, gdy zmienił swą nazwę na Teren Warszawa gra w najdziwniejszych miejscach. Był już bar na Dworcu Centralnym, był darkroom na Koźlej, wytwórnia wódek, a teraz przedstawienie można obejrzeć w drukarni.

Teraz w stolicy gruchnęła plotka, iż następny spektakl grany będzie równolegle w dwóch miejscach - w siedzibie filtrów i w oczyszczalni ścieków. Szczęściarzem - ze względu na higienę - będzie oczywiście ten, kto wylosuje zaproszenie do Filtrów. Ostatnia premiera TR Warszawa rozgrywa się bowiem aż w trzech miejscach opuszczonej drukarni "Życia Warszawy". Niniejsza relacja jest niestety niepełna, gdyż piszący te słowa znalazł się wśród 7 widzów zaprowadzonych na trzecie piętro, w warunki komfortowe.

Urok postindustrialu

Zaproszono nas do pomieszczeń zajmowanych niegdyś przez dyrekcję zakładu pracy, posadzono w wygodnych, choć cokolwiek sfatygowanych meblach z połowy lat 80. minionego wieku. Z lektury prasy wynika, że koledzy z konkurencji oraz zwykli widzowie mieli gorzej. Ich warunki pracy były zaprzeczeniem zasad teatralnego BHP. Siedzieli bowiem w hali zajmowanej swego czasu przez maszynę rotacyjną drukującą gazetę. Dziś pozostała po niej ponoć czarna czeluść, w którą łatwo było spaść doznając uszczerbku na zdrowiu. Ktoś podobno miał jednak największego pecha, bo z przedstawieniem reżysera podpisanego jako ->, a którego dla wygody będziemy nazywać Strzałką obcował w pojedynkę.

Trudna to musiała być próba dla samotnego człowieka.

Jak to się odbywa

Gdy prowadzono na samą górę, sympatyczny młody człowiek sumitował się, że to już za chwilę, już zaczynamy, prosimy o cierpliwość. Po krótkiej chwili czekania w byłych antyszambrach byłej dyrekcji zaprowadzono nas do właściwej sali, czyli gabinetu.

Tu - ku naszemu zdumieniu osoby brane przez nas za dwójkę młodocianych widzów okazały się wykonawcami. Pani Roma Gąsiorowska z krakowskiej PWST i pan Piotr Głowacki z warszawskiej Akademii Teatralnej złożyli nam deklaracje łączącego ich gorącego uczucia, a następnie wykonawca opowiedział nam historię morderstwa popełnionego w publicznej toalecie na homoseksualiście, który śmiał go sprowokować do pocałunku, który jednakowoż sprawił mu nieznaną do tej chwili przyjemność. Wzburzony opuścił nas wraz z bliską płaczu koleżanką. Nastało długie oczekiwanie.

Zaczynaliśmy się już niecierpliwić, młody człowiek siedzący nieopodal wstał, podszedł do okna jakby sprawdzając, czy to jest to droga ewentualnej ewakuacji (niemożliwe! I za wysoko!) i w tej chwili do gabinetu wkroczyła Danuta Stenka, która uraczyła nas monologiem o uwiedzeniu jej przez nauczyciela biologii, gdy była jeszcze nimfetką. Nie protestowała wówczas, dość jej się to podobało i romans zakończył się przyjściem na świat potomstwa. Odrzucona przez swego kochanka i ojca ich dziecka zemstę chowała przez 14 lat. Dokonała jej za pomocą Billy Holiday słuchanej namiętnie przez byłego kochanka, także w czasie kąpieli. Wystarczyło zepchnąć magnetofon do wanny, krótkie spięcie i zemsta gotowa. Bohaterka zwierzyła się jeszcze ze spoczywającego na niej ciężaru wszechświata, przypomniała sobie trudne greckie słowo określające moralny i etyczny chaos, w międzyczasie zgasiła światło i zniknęła pozostawiając nas w mroku oraz towarzystwie Cezarego Kosińskiego, który pojawił się po chwili, opowiedział nam o zabójstwie swej małej córeczki dokonanego za pomocą małżeńskiej kołdry, którego to czynu dokonał w chwili stresu spowodowanego groźbą redukcji w pracy. Aktor zapalił papierosa, znienacka włączył światło, przeprosił, podziękował za uwagę i zniknął. Czekaliśmy w milczeniu. Będzie dalszy ciąg, czy nie? - Dziękuje państwu, to już koniec - powiedział młody bileter. Cóż można było na to odpowiedzieć? - Uroczy teatralny wieczór - mruknąłem do siebie, spiesznym krokiem opuszczając byłą drukarnię.

Poza teatrem

Można drwić z grafomańskiego tekstu LaBute'a, wykazywać jego całkowitą miałkość, powierzchowność tej pseudopsychologii, epatowanie coraz nudniejszym okrucieństwem. To już jednak się opatrzyło. Niepokoi inna rzecz. Dyrektor Grzegorz Jarzyna to człowiek mający poczucie teatralności, konwencji, skrótu. Chadzamy innymi artystycznymi drogami, ale i "Bzik tropikalny", i okrzyczana "Iwona..." Gombrowicza, świetlicowe żarty z Fredry, nieudane adaptacje wielkiej literatury, dokonane przez niego kilka lat temu to jeszcze był teatr. Czy doświadczony dyrektor nie powinien był na próbach zwrócić uwagi reżyserowi Strzałce, że sadzanie widzów wraz z aktorami, niwelowanie dystansu pomiędzy dwiema stronami teatru sprawia, że naturalność, do której dąży najwyraźniej Strzałka jest sztuczna tak, że aż zęby od niej bolą? To już nie jest teatr, a nigdy nie stanie się to życiem. To, co dobre jest na scenie eksperymentalnej czy studenckiej nie uchodzi zawodowcom. Scena ma bowiem swoje prawa.

Działalność TR Warszawa i spektakl Strzałki to kolejny etap produkcji amatorów niesłusznie uważających się za wybitnych artystów. Granie tego głupstwa w trzech miejscach nie stwarza żadnej teatralnej jakości, nie jednoczy publiczności we wspólnym przeżyciu. Co robiła reszta widzów, gdy my siedzieliśmy w gabinecie patrząc na występ w sekwencji 2-1-1? Oglądała to samo, tylko w innej kolejności: 1-2-1,1-1-2. I nic z tego nie wynika. Eksperyment reżysera Strzałki pokazuje jeszcze raz, że jeśli rozbija się granice sztuki - łatwo okazuje się, że za tymi granicami nic nie ma. Nic, prócz solennej nudy, pretensjonalności i pozorów głębi. Pora wyjaśnić ostatnią zagadkę tego wieczoru. Jako "->" znów podpisał się Grzegorz Jarzyna. - Ten ogar w piętkę goni - jak zwykł mawiać Pan Zagłoba

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji