Artykuły

Łysy Makbeś

"Makbet" w reż. Piotra Kruszczyńskiego w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Tomasz Mościcki w Życiu.

Mamy następną teatralną nowość skrojoną według recepty, co ją nam niedawno podał recenzent pewnej gazety lubiącej uchodzić za poważną. W swoim manifeście kazał "drastycznie uwspółcześniać dramaty" ze szczególnym uwzględnieniem Szekspira. No i miał w piątek na premierze "Makbeta" w Teatrze Polskim w Warszawie to, co sobie zażyczył.

Wszystko nowoczesne aż strach, scenografia trendy, czyli w stylu niemieckim, zabójcy Banka porozumiewają się za pomocą krótkofalówek, co trudniejsze partie tekstu wywalone, myśleć wiele nie trzeba. I klops. Bo co z tego wyszło? Aby to wyjaśnić, trzeba odwołać się do historii.. Wiele lat temu pewien ważny człowiek nim jeszcze nie przestał pisać kapitalnych recenzji pod nazwiskiem Koniecpolski, a nie zaczął pisania złych teatralnych sztuk pod własnym nazwiskiem Słobodzianek - swój opis pewnego "Hamleta" zatytułował "Hamleś". Pohołdujmy i my tej nowej świeckiej tradycji i nazwijmy trzeciego już w tym sezonie "Makbeta" - tym razem w warszawskim Teatrze Polskim - "Makbesiem". Da to bowiem i właściwą rangę temu, co o tragedii Szekspira myśli reżyser Piotr Kruszczyński, a i opowie wszystko o bohaterze. Żaden to bowiem pan Kawdoru, panisko szkockie. Ot, mały Makbeś, co nie wiedzieć skąd królem został.

Bądź trendy lub giń

Gdyby wierzyć wszystkim przedpremierowym zapowiedziom - na scenie mieliśmy zobaczyć dramat sięgający do jądra współczesności. Miała być korupcja, nagły awans, walka o władzę, świństwa, machloje... A co na scenie? Płaczliwy Makbeś. Reżyser zrobił wszystko, żeby akcję wymyśloną przez Szekspira zbliżyć naszej wrażliwości. Ponieważ wyklucza ona wiedźmy, co przepowiadają Makbetowi szybką karierę z nieciekawym finałem - Makbesiowi z Polskiego nic się nie ukazuje. W tym spektaklu nie ma wiedźm, bo co też by robiły w naszych nowoczesnych czasach! A zżymano się 52 lata temu na Bardiniego, że jak robił "Balladynę", to ona nie od pioruna ginęła, tylko fajtnęła na zawał serca, bo ten był zgodny z ideologiczną wykładnią, że nie ma Boga i Boskiej kary, a piorun jako fideistyczny miazmat ideologicznie był be. Ponieważ teraz ideologiczną wykładnią jest "nowoczesność", której pryncypia wyłożyła kiedyś w telewizji złapana w supermarkecie wierna widzka serialu "M jak miłość": "teraz na być życiowo i na czasie", więc i "Makbeś" inny widać być nie może.

Podczas, wieczoru w Polskim można było łatwo dojść do wniosku, że presja obecna "bądź trendy lub giń" kładzie teatr na łopatki. W imię tej nowoczesności można wypirzyć monologi, bo się ich zwyczajnie nie rozumie, za to wpuścić postaci, których autor nie przewidział, wstawić występ Dariusza Szpakowskiego, komentującego całą akcję, co nie ma znaczenia bo i tak nic nie da się zrozumieć, wypatroszyć sztukę, nie do końca jednak, bo reżyser, kreśląc tekst, zapomniał wywalić i to, że Makbeta może pokonać tylko człek nie zrodzony przez kobietę. Co jednak z tego wynika - ten kto nie czytał - już się nie dowie. Reżyser po chwili zapomina o sprawie i radośnie zmierza do finału, który Makbesia zastaje na tronie ze spuszczonymi gaciami, co chyba miało oznaczać, że bardzo się przestraszył i ma kłopoty zdrowotne. Czego się boi - nie wiadomo - bo ruszającego nań lasu też nie ma. Jest to przedstawienie, które po prostu pozbawione jest elementarnego sensu i logiki. Nie wiadomo, czemu Makbeś zostaje królem, nie wiadomo czemu kolejne postacie wysyła potem w grono aniołków, nie wiadomo, czy to go coś w ogóle kosztuje. Nikt tu nie cierpi, nikt nie ma wyrzutów sumienia, bo wszystko, co wypowiada się w tym spektaklu, ma doniosłość kwestii z telenoweli. Konsekwentny jest tylko jeden wątek - kolejni władcy Szkocji są w tym przedstawieniu łysi. Łysy jest Duncan w programie nazwany Dankanem, łysy jako kolano jest pan Maciej Wojdyła grający Makbesia, na pałę strzygą też na scenie Snochowskiego grającego Malcolma, co to zastąpi w finale Makbesia. Ich łysiny błyszczą też w całej okazałości na banerach "God save the King" wywieszanych w trakcie spektaklu. Ponieważ "Makbesiowi" nie wróżę dużej frekwencji - już wkrótce artyści będą mieli miłe pamiątki grania w Szekspirze naszych czasów. Pamiątki duże, można je będzie rozłożyć na plaży w charakterze koca. Reżyser przedstawienia w dołączonym programie mówi o sobie "magister inżynier architekt". Po wieczorze w Polskim wypada go pochwalić, że poprzestał na małym i zrobił tylko przedstawienie, a nie np., zaprojektował most. Zły spektakl jakoś się przeżyje, przejażdżki po takim moście - przeżyć nie sposób.

Sierota, a nie szkocki król

Na dużej scenie Teatru Polskiego - Makbeś z Makbesiową. Ona zresztą nawet nie jest żadną Lady Makbet, tylko prostą cimcirymci, tak jak Makbeś nie jest żadnym szkockim panem tylko jakimś żołnierzem, uprawiającym na początku przedstawienia ćwiczenia fitness w mundurze z akcji "Pustynna burza". Jak i czemu zostaje zabójcą - nie wiadomo. Reżyser dla uprzystępnienia akcji wywalił mu słynny monolog przed morderstwem starego króla, ten o sztylecie, co to Makbetowi majaczy i do sypialni Duncana go ciągnie. Może to i dobrze, bo wyszłaby kolejna bolesna skarga. Makbeś Wojdyły bowiem to nie żaden król Szkocji, tylko sirota niepozorna, co jak kwestię wypowie, to brzmi ona niczym skarga straszna. Nic też i dziwnego, że Makbesiowa Kamili Baar [na zdjęciu] to dzidzibutka wiecznie światem i mężem fajtłapą zdziwiona, bo w każdej jej kwestii pojawia się pytanie. Aktorka ta nie ma bowiem zwyczaju stawiania kropek, za to znaki zapytania stawia w nadmiarze. Powinna jeszcze tylko zapytać - "a co ja robię na tej scenie" - bowiem i jej i zwłaszcza nam ta odpowiedź się należy. O młodej reszcie zespołu nic nie wspomnę, w redakcji bowiem stanowczo zabroniono mi pisania, że znów nic me słychać ze sceny, bo zaczynam się powtarzać, więc tylko wypadnie mi zauważyć, że na tle młodzieży aktorzy starszego pokolenia w Polskim grywający zazwyczaj drugi plan - nagle błyszczą jako najwybitniejsi artyści. Wszystko jak widać jest względne.

My swoje, a oni swoje

Bezwzględna za to jest powszechna ulga, że po niespełna dwóch godzinach jesteśmy wolni. Po premierze oddałem się ulubionej czynności obserwacji widowni. Nie było entuzjazmu, na twarzach pojawił się wyraz odprężenia: no, wreszcie nas wypuszczą. Tuż za mną siedział ów wspomniany już recenzent, którego imię niech przepadnie, on to bowiem popiera od wielu sezonów takie sceniczne figlasy. Siedział nadąsany i nie klaskał. Trochę go nawet rozumiem. Głupio jest patrzeć, jak właśnie zdycha kobyłka, na którą postawiło się cały majątek - czyli w tym wypadku swój autorytet. "Makbeś" Kruszczyńskiego może zirytować, ale wszystko skończy się tak, jak kończy się ostatnio. Ci, co powinni się nad tym zastanowić, pewnie tego nie uczynią. Recenzenci pokrzyczą trochę, że tak nie wolno traktować literatury, bo to tak niemądre, że nawet najwięksi chwalcy rakiem się wycofują, ale nic to nie da. My sobie - a teatr sobie. Za chwilę zobaczymy kolejne manifestacje nowej artystycznej wrażliwości. Rozeszliśmy się do domów w przeświadczeniu, że ten sam rytuał powtórzymy już niedługo.

Wiliam Shakespeare: Makbet. Przekład: Stanisław Barańczak. Reżyseria: Piotr Kruszczyński. Teatr Polski w Warszawie. Premiera 14 12 05

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji