Trzy premiery Opery Wrocławskiej (fragm.)
Znad otworu scenicznego znikł obrzydły "pikas" - świadectwo złego smaku czy też obojętności poprzednich dyrekcji. Powiększono kanał orkiestrowy, z niezrozumiałych przyczyn zwężony w latach pięćdziesiątych. Zawisła nowa kurtyna, harmonizująca z kolorytem wnętrza. Brzydkie łazienkowe lampy na balkonach zastąpiono stylowymi kinkietami i żyrandolami. 19 i 20 listopada najładniejsza w Polsce widownia operowa, zadbana i odświeżona, przyjęła publiczność na otwarciu nowego sezonu.
W ostatnich latach Wrocław na dobrą sprawę przestał istnieć jako liczący się ośrodek operowy. Podczas gdy Filharmonia kwitła (toutes proportions gardees!), produkcje Opery spadły do poziomu zgoła amatorskiego. Wreszcie sytuacja dojrzała do generalnego rozstrzygnięcia i - jak zwykle w takich wypadkach czynią rozsądne władze kulturalne - zaczęto się rozglądać za mężem opatrznościowym, artystą, który siłą swego autorytetu, talentu, doświadczenia i uporu odwrócić by mógł ten bieg po równi pochyłej. Rolę tę przyjął na siebie Robert Satanowski. Przystąpił do działania uzbrojony w pełnomocnictwa i błogosławieństwa władz. Odświeżył i rozbudował orkiestrę, odmłodził zespół solistów, dokonał mnóstwa niezbędnych posunięć organizacyjnych. I zaczęła się praca nad repertuarem, nad szkoleniem zespołu operowego z prawdziwego zdarzenia.
Efektem pierwszego etapu pracy Satanowskiego z zespołem Opery Wrocławskiej były przygotowane równocześnie trzy spektakle. Zamierzenie nieomal ponad siły, a przecież uwieńczone znacznym sukcesem - wyniki nie tylko dają wyobrażenie o wysiłku zespołu i jego szefa, ale i sporą satysfakcję artystyczną; stanowią też solidną podstawę do dobrych rokowań na przyszłość. Wybór pozycji repertuarowych był nader znamienny - rodzima klasyka, opera współczesna i wielki repertuar - "Halka", "Sonata Belzebuba" Edwarda Bogusławskiego, "Fidelio". Zamiar realizacji ostatniego z tych dzieł budził tysiączne wątpliwości wśród osób jako tako zorientowanych w meandrach naszego życia operowego. Dziś tych wątpliwości jest znacznie mniej. Zacznijmy zatem od "Halki", tym bowiem dziełem otworzył Satanowski swój "tryptyk". Już od pierwszych taktów uwertury czuło się, że nie jest to dawna orkiestra Opery Wrocławskiej. Precyzja, soczyste brzmienie, skupiona uwaga, pełne oddanie sygnałom dyrygenta, znakomita gra solistów. Potem kurtyna poszła w górę i zrobiło się trochę smutniej, bo ujrzeliśmy szablonową "wizję scenograficzną" i rój dziwacznie z historycznego punktu widzenia odzianych postaci. Równie lekka była ręka reżysera - nie czuło się jej niemal wcale w tym spektaklu. Czy z "Halką" rzeczywiście nic niej da się zrobić? Czy postacie muszą być papierowe - jak papierowe są dekoracje? Czy tekst Wolskiego jest tylko anachroniczną, sentymentalną ramotą, nie dającą reżyserowi pola do popisu? Niejedna z dotychczasowych inscenizacji dowodzi, że może być inaczej....
Inne treści i problemy muzyczne i dramaturgiczne przyniosła tego samego wieczoru prapremiera "Sonaty Belzebuba" Edwarda Bogusławskiego. Czy znanej sztuce Witkacego potrzebna była muzyka? - próżne rozważania; zaistnienie żadnego dzieła sztuki nie jest koniecznością. Trudno w istocie oprzeć się wrażeniu, że balansujące na granicy groteski i modernistycznego kiczu kwestie aż proszą się o muzykę. ,.Muzyczny" temat jest w każdym razie tak atrakcyjny dla współczesnego kompozytora, że prędzej czy później ktoś uległby pokusie. Bogusławski - takie wrażenie odniosłem słuchając jego opery - starał się stworzyć muzykę, która nie przeszkadza tekstowi. Wywiązał się z tego zadania nieźle, komponując w gruncie rzeczy coś w rodzaju ilustracji dźwiękowej ze śpiewającymi solistami i małą orkiestrą symfoniczną. Ale i to wystarczyło, by po części chociaż pozbawić "dyskursywną" "Sonatę" jej metafizycznego podtekstu, nadać jej wymowę zgoła realistyczną, sprowadzając do anegdoty. Taki jest los tekstów pełnych znaczeń, a poddanych muzycznej obróbce.
To melancholijne stwierdzenie nie podważa jednak obiektywnych walorów inscenizacji a także samej muzyki. Muzyka, powściągliwie operująca obiegowymi środkami współczesnego języka muzycznego, jest próbką szlachetnego i subtelnego rzemiosła, a nie grzeszy indywidualnością może dlatego właśnie, że wciąż pozostaje na drugim czy trzecim zgoła planie. Tekst Witkacego, trochę tylko "pocięty" przez kompozytora, dociera do słuchaczy właściwie bez przeszkód. A ponieważ jest on odczytany konsekwentnie jako groteska, mamy przedstawienie śmieszne i wesołe, z zabawnie indywidualizowanymi witkacowskimi dramatis personae, toczące się wartko, wywołujące raz po raz salwy śmiechu. Mniej śmiać się chce, gdy się pomyśli o znakomitych witkiewiczowskich inscenizacjach naszych scen dramatycznych i do nich umuzyczniona "Sonata Belzebuba" się nie umywa. A jednak właśnie tu można było sobie powetować niedosyt teatru, jaki wywołała "Halka". Wszyscy bowiem wykonawcy spektaklu stanęli na wysokości swych zadań, które chyba w większym stopniu były aktorskie, niż wokalne. Młody bas Maciej Witkiewicz (laureat z Vercelli 1975). był świetnym operetkowo-demonicznym Baleastadarem, rolę Hildy Fajtcacy brawurowo grała i śpiewała primadonna nowego wrocławskiego zespołu Jadwiga Gadulanka, kompozytorem Istvanem, marzącym o skomponowaniu sonaty przewyższającej wszystkie inne, był tenor Mariusz Majewski, przekonywający zarówno aktorsko, jak i głosowo. Babcię Julię kreował - przezabawnie - aktor scen wrocławskich Erwin Nowiaszak.
Szczególnego smaku spektaklowi dodają zabawne pomysły reżyserskie: oto np. w "piekielnym" II akcie przez widownię przejeżdżają popychane przez diabły w kabaretowych strojach hajduczków trzy potężne czarne skrzynie, podobne do futerałów od kontrabasów ale chyba prawie dwa razy większe - są to trumny, z których za chwilę, wyjdą umarli - Sekelyi, Fajtcacy i Matka; albo mniej już subtelny, ale równie chyba zabawny pomysł ubrania orkiestry i dyrygenta w II akcie w czarne kapelusze; po ich zdjęciu ukażą się małe diabelskie różki. Z tym metafizycznym kabaretem w przedziwny sposób koresponduje architektura, barokowa Aula Leopoldina o świetnej akustyce (i, niestetv, kiepskiej widoczności). Witkiewiczowski grymas i groteska pod marmurowymi, zatrzymanymi w nagłym ruchu posągami czcigodnych fundatorów...