Artykuły

A jednak taniec

Jako dziecko nie cierpiał baletu. Szkoła baletowa była drogą przez mękę - buntował się i uciekał od tańca, ale został tancerzem - sylwetka MARCINA MARCA z lubelskiego Teatru Muzycznego.

Pani profesor od klasyki lała kijem po nogach. Ale to ona właśnie wychowała wielu świetnych tancerzy. Sztuka tańca - kusicielka o dwóch twarzach: męczennicy i próżnej kokoty. Kiedy słucham Marcina Marca, wydaje mi się, że nic w niej nie jest ani proste, ani oczywiste.

Jak wyłączenie prądu

Ojciec Marcina także skończył szkołę baletową, ale nie tańczył, bo szwankowała budowa ciała. Ciało tancerz musi mieć idealne. Monice przeszkodziły w dostaniu się do szkoły baletowej dwa milimetry, ponad które wystawała jedna część miednicy. Tę minimalną, niezauważalną różnicę poziomów wykryło w czasie egzaminów bystre oko lekarza. Na egzaminie u lekarza było najgorzej. Potrafił znaleźć i te dwa milimetry, i nawet krzywy palec.

Taniec to pokonywanie siebie. Pierwsze wyjście na scenę. Marcin jest amorkiem. Ma rozsypywać kwiaty. Sto razy powtarzana rólka wciąż okropnie tremująca. Wejście na potężną, oświetloną scenę to jak wyłączenie prądu. Nagle wszystko przestaje działać. Pierwsze spotkanie z widzem. Widzi się twarze i to powoduje paraliż. Dziś jest tylko trema.

W siódmej klasie nauczyciel ułożył dla Marcina solówkę. Składała się z trzech części. Dojście do ostatniej graniczyło niemal z niemożliwością. Kondycja siadała. Jeszcze wtedy nie umiał jej wykorzystać. Dawał wszystko z siebie już na samym początku. Między każdą częścią sekunda pauzy. Zanim zatańczy na koncercie jest lekcja, czyli dopuszczenie do koncertu. Siedzą profesorowie i oglądają. Po pierwszej części pomyślał: nie wytrzymam. Po drugiej: Boże, nie dam rady. Zbliża się trzecia część i to będzie koniec. Marcin czeka w pozie... Ale nie ma trzeciej części. Nie wie, co się dzieje. Po prostu nie ma. Więc kłania się i schodzi ze sceny. Przybiega nauczyciel: Marcin, zepsuł się magnetofon, zerwała się taśma. Ależ miał szczęście

Czy to masochizm?

Szkoła baletowa może dać tylko podstawy tańca. Potem dopiero zaczyna się zdobywanie gór. Do 28 lat tancerz może się podciągać. Organizm jeszcze się rozwija, jest w stanie podołać wyzwaniom. To trud fizyczny. Ale nie tylko. 215 kości i trzeba nad nimi zapanować - nad nimi, nad ścięgnami. Nie można sobie pozwolić, żeby nogi pracowały poza głową. Jeśli coś wychodzi źle, to zaraz nasuwa się pytanie: to nogi mną rządzą, czy ja nogami? Nawet zwykły chód jest trudny. Musi być lekki, płynny, pełen wdzięku. Widza nie interesuje, jak czuje się tancerz. Co go boli. Marcin mówi: to masochizm. Taniec musi mieć ręce i nogi. I koniecznie głowę. Bez niej ani rusz.

Kryzysy? Przez dwa lata był do usunięcia ze szkoły - buntowniczy czas w wieku dorastania. Nie kopie się piłki z chłopakami z podwórka - ze względu na nogi. Odmawia sobie wszystkich szczeniackich przyjemności. Bo trzeba ćwiczyć. Koledzy są tylko w szkole. Zdarza się, że po kryjomu grają w piłkę nożną w sali baletowej na przerwie. Piłką jest zwinięta baletka albo piłka tenisowa. Nie ma czasu na dziewczyny.

Żmudne przygotowania do konkursów. Powroty wieczorami do domu. Na piechotę ze szkoły do domu jest jakieś siedem kilometrów. Marcin woli na piechotę niż autobusem, bo w nim może być niebezpiecznie. W przedostatniej klasie szkoła go przerosła. Chciał wszystko rzucić i pójść do szkoły oficerskiej. Bunt trwał dwa lata. Mama (szkolna krawcowa, szyła kostiumy, przytuliła, otarła łzy, za co uczniowie nazywali ją ciocią) pocieszała, uspokajała. Gdy Marcin strajkował, Monika wybiła się - wbrew dwóm felernym milimetrom - na jedno z pierwszych miejsc w klasie. Dziś jest jedną z najlepszych tancerek swojego pokolenia w Polsce. A Marcin odbębniał lekcje, po nich czytał albo sklejał modele samolotów.

Mistrzowie

Taniec to świat dla ludzi, którzy potrafią poświęcić swoje życie. Ale Marcin już nie chciał. Profesorka od tańca klasycznego, pierwsza primabalerina Teatru Wielkiego Halina Baurska stosowała metodę kijka. Biła po plecach, nogach. Wychowała wspaniałą ekipę. Więc bicie to metoda? Czasem, ucząc, trzeba krzyknąć, podnieść głos. Marcin sam dziś jest pedagogiem. Primabalerina dodawała na lekcji kijek. Ponoć w Petersburgu jest jeszcze większy terror.

W czasach kryzysu, gdy chciał zwiać do szkoły oficerskiej, chłopców było w jego roczniku trzech. Przepychano ich z klasy do klasy, nie przejmując się nimi zbytnio. To także obrzydzało Marcinowi szkołę. Pomógł mu nauczyciel. Łukasz Gruziel, wspaniały człowiek, pierwszy solista Teatru Wielkiego. Pokazał, czym jest scena. Marcina fascynowały piruety, skoki - Gruziel to w nim odkrył i pomógł doskonalić. Druga ważna persona: Anatolij Karpuchin. Mizerna postura i wielka osobowość sceniczna teatru lwowskiego. Potrafił spędzić z Marcinem nawet dwanaście godzin w sali ćwiczeń. Wszystko zaczynali od początku. Marcin ponadrywał ścięgna i przyczepy miednicy, wypadły mu dwa dyski. Ale to właśnie Karpuchinowi zawdzięcza najwięcej. Rosyjska technika, żelazna szkoła rosyjska: nie gniotsja, nie łamiotsja. Mistrz potrafił wyrzucić ucznia z sali nawet na tydzień. Za chwilkę nieuwagi. Nie można było sobie pozwolić na oddech.

Naturalny ból

Ból jest sprawą naturalną. Na scenę wychodzi się czasem z pękniętą kością czy naderwanym ścięgnem. Warto tak? Jak się siedzi i myśli, to nie. Ale jak się jest na scenie, widownia wstaje, klaszcze, to spływa wtedy na człowieka najpiękniejsza chwila. W blasku widzi się sens tej drogi przez mękę. Tego łamania samego siebie.

Kiedy się przekroczy trzydziestkę, zaczynają się schody w dół. Marcin nie umie się z tym pogodzić. Żartuje, że nawet jakby miał się wykończyć, nie zejdzie ze sceny. 45 lat dla mężczyzny to emerytura. Dla kobiety 42.

Początki zawodowego życia. Po szkole - giełda pracy. Teatry oglądają narybek. Marcina Marca chce zaangażować Teatr Wielki. Tamtejszy balet liczy ponad sto osób. Fabryka. Marcin obawia się, że sobie nie poradzi. Zginie w masie. A jednak idzie.

Centralny tancerz

Zespół to polityka, stronnictwa. Do solówki można dojść niekoniecznie prostą drogą. Szkoła życia. Teatr gra "Greka Zorbę", "Dziadka do orzechów", "Giselle", "Jezioro łabędzie", "Córkę źle strzeżoną". Zależy, gdzie się stoi. W linii, krok przed nią. Jeśli w linii, to najlepiej w punkcie centralnym. "Centralny" tancerz nadaje ton. Przez masę każdy musi przejść. Wbrew pozorom w masie jest trudniej tańczyć niż solo. Tu musi być równiutko, pod sznurek, jak w zegarku. Po roku zaprosił Marcina do współpracy Teatr Roma. Konkretnie Maria Krzyszkowska, niedawna kierowniczka baletu z Wielkiego. Na pierwszej lekcji zobaczył wielkie oczy Iwony, przyszłej żony. I utonął w nich. W miesiąc później już byli ze sobą. Pobrali się. Razem rodzili Nicolę. Dziś żyją z dala od siebie. W Romie dostał funkcję koryfeja. To już było coś. Koryfej może tańczyć solo.

Zazdrość. Bywa okrutna. Objawia się przybitą do podłogi puentą na pięć minut przed wejściem na scenę. Bywa i komicznie. Kiedy nagle partnerka wypada z rąk i leci ruchem koszącym w przestrzeń sceny. Wszyscy zamierają ze strachu, jak to się skończy. Potem śmieją się i tancerze, i widownia. Marcin mówi, że takie chwile najlepiej się pamięta.

A co to właściwie jest ten taniec? Definicji mamy sporo. Wiatr porusza liście na drzewie, wodę w strumieniu, włosy dziewczyny... Cały świat tańczy, czyż nie tak?

MARCIN MARZEC

Rocznik 1974. Absolwent PSB w Warszawie. Pracował w Teatrze Wielkim, Romie, Operze Śląskiej, reprezentacyjnym Zespole Wojska Polskiego. Od 2002 roku w Teatrze Muzycznym w Lublinie, najpierw na etacie tancerza zespołowego, dziś jest pierwszym solistą baletu. Autor choreografii do przedstawień "Różowe okulary" i "Pinokio". Pracuje także z dziećmi i młodzieżą w Społecznym Ognisku Baletowym w Lublinie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji