Szampan w koniakówkach
Choć tak naprawdę, to jest odwrotnie, Fouche pije koniak w kieliszkach do szampana. Pije demonstracyjnie, odsuwając "bombkę", dolewając kilkakrotnie, ignorując opowieści Talleyranda o sztuce picia koniaku. To trochę taka historia, jak Wokulski u Izabelli jedzący rybę nożem, dla pokazania swojej pogardy, wyższości i... kompleksów. Właśnie pogarda i cynizm, przebiegłość, zręczność i zdrada są właściwymi bohaterami wieczoru w Teatrze Powszechnym.
Ten wieczór to francuska współczesna sztuka Jean-Clauda Brisville'a "Kolacja". Jest to niedługa opowieść o pewnym fakcie historycznym: 6 lipca 1815 roku Charles Talleyrand zaprosił na kolację Josepha Fouche. Takie kolacje tych dwóch odwiecznych wrogów zawsze miały skutki dla połowy Europy. Rozmowy musiały być pasjonujące i fascynujące. Niestety, sztuka Brisville'a nie jest pasjonująca i fascynująca, lecz tylko zręczna, bez tej odrobiny finezji, dowcipu i chyba furii, pasji, jaka musiała towarzyszyć starciu dwóch równie potężnych, a różnych osobowości.
Ma natomiast "Kolacja" dla nas, Polaków końca 1990 i początku 1991 roku, jedną zaletę: ona nie rozgrywa się wcale we Francji w lipcu 1815 roku i nie dotyczy powrotu Ludwika XVIII na tron. Ona dzieje się dzisiaj, w Polsce, po wyborach prezydenckich, w trakcie formowania nowego rządu, przed uchwaleniem Konstytucji i wyborami parlamentarnymi. I wcale nie jest to sytuacja, jaką znamy z ostatnich dwudziestu lat, gdy co druga sztuka, od Sofoklesa przez Szekspira do Gogola, stawała się zbiorem aluzji dotyczących Polski Ludowej, radośnie oklaskiwanych przez spragnioną mówienia o naszej rzeczywistości publiczność.
Z "Kolacją" jest odwrotnie. Nie opiera się na aluzjach, aktorzy nie robią oka do publiczności, a publiczność... milczy. Nie śmieje się, nie klaszcze, nie reaguje. Wychodzi w trakcie, po kwadransie, półgodzinie, w szatni stwierdza: co za nudy, o co tu chodzi, jak można coś takiego robić...
Tydzień po premierze publiczność wyszła z przedstawienia niezadowolona i rozczarowana, nic nie rozumiejąc z tego, co zobaczyła przed chwilą. Ludzie przyszli się zabawić, przyszli przede wszystkim na Gajosa. No i się nie udało. Z dużą przykrością patrzyłam jak wysiłki aktorów mijały się z oczekiwaniami publiczności, jak aktorzy, którzy zaczęli "z wysokiego C", nie znajdując zrozumienia i odzewu u publiczności, w sposób widoczny tracili ochotę do dalszej gry. Był to chyba klasyczny przypadek rozminięcia się intencji i oczekiwań. Publiczność zniszczyła przedstawienie - choć lojalnie zgotowała na końcu aktorom owacje.
*
Fouche to Janusz Gajos, Talleyrand - Władysław Kowalski. Obaj znakomicie dobrani fizycznie i bardzo dobrze "zrobieni" zewnętrznie (z jednym zastrzeżeniem: różnica wieku między bohaterami wynosiła 5 lat a nie 20). Gajos duży, barczysty, ubrany w nowobogackie złocistości i hafty, siedzi rozwalony na krześle, je dużo, mówi głośno, szeroko gestykulując z nożem w ręku. Jego Fouche jest świadom swojej siły, potęgi i znaczenia, i wie dobrze, na ile może sobie pozwolić. Jest przebiegły i zręczny i wie też, że nie ma innego wyjścia niż przyjęcie propozycji Talleyranda, i że cały ten wieczór, to tylko takie przekomarzanie się, drażnienie w sytuacji, w której jest się skazanym na współdziałanie. Gajos pokazuje Fouchego nie jako sprytnego parweniusza, lecz godnego partnera Talleyranda, niezbędnego dla przeprowadzenia restauracji. Co prawda inicjatywa należy do Talleyranda, ale Gajos odparowuje każdy cios, przewiduje następny, robi zgrabne uniki. Zdobywa punkty dla Fouchego, przytłacza momentami jakże zaskakującego w tym przedstawieniu Kowalskiego. Talleyrand w jego wcieleniu jest mały, szczupły i kruchy, mocno wiekowy, siwy i szalenie wytworny. Granatowy fraczek z aksamitu, wstęga orderowa, chusteczka, kamizelka - elegancja nie rzucająca się natrętnie w oczy. Cichy głos, oszczędne gesty, opanowane reakcje i uwielbienie dla tzw. wyrafinowanych rozkoszy stołu. Znać te osiem wieków tradycji rodu Perigord. Takiego Kowalskiego dawno nie oglądaliśmy. Ten Talleyrand jest bardzo inteligentny i przebiegły, przewiduje trzy ruchy naprzód, jedynym motywem jego działania jest jego własne dobro. Gra o swoją skórę, ale nie miotają nim wielkie namiętności, niepewność czy strach, jest dziwnie spokojny o wynik pertraktacji z Fouche.
Kowalski jest powściągliwy, stonowany. Gdy Gajos pozwala sobie na sarkazm i drwinę, Kowalski odpowiada co najwyżej ironią. Gdy Gajos rozmyślnie okazuje prostactwo, Kowalski odpowiada wyrafinowaną elegancją. Można by pomyśleć, iż jest to czarny i biały charakter, gdy tymczasem przecież obaj są równymi szalbierzami, jednymi z największych, jakich znała historia. Tworzą swoich bohaterów znakomicie, nie zostawiając złudzeń co do intencji i skutków ich działań. Dają pyszną lekcję mechanizmów historii.
Gdy reżyser ma zrobić sztukę sprowadzającą się w zasadzie do dwóch równorzędnych, dobrze napisanych ról (są jeszcze dwie sceny z lokajami -Maciejem Szarym i Zygmuntem Sierakowskim), to mimo wszystko nie może ograniczyć się do rozdania owych ról i ustawienia sytuacji. Istnieje jeszcze coś takiego, jak kontakt między postaciami (i aktorami), współdziałanie, akcenty, napięcia, intencje. Tego najlepsi nawet aktorzy sami nie zrobią, do tego właśnie potrzebny jest reżyser. Gajos i Kowalski są dobrymi aktorami, z doświadczeniem w tego rodzaju przedstawieniach, więc potrafią odnaleźć swoją prawdę, ale nie zmienia to sytuacji, iż ten spektakl jest właściwie tylko zapowiedzią tego, czym mógłby być w ręku doświadczonego reżysera.
Słowa uznania natomiast dla Adama Kiliana za pomysłowe zaaranżowanie nie tylko tej sceny, lecz całego wnętrza sali w stosownym do sytuacji stylu empirowo-ludwikowym.