Artykuły

Teatr doskonały

Nie lubię w zasadzie powieści przero­bionych na scenę. Każdy rodzaj twór­czości literackiej w chwili swoich naro­dzin zostaje ujęty w pewne ramy i w tych tylko posiada pełny wyraz. Jeżeli jedne ramy zmienia się na inne, prawie zawsze następuje deformacja albo pier­wowzoru albo kopii. Tymczasem w przypadku "Cmentarzy" Marka Hłaski, przerobionych przez Leopolda Kielanowskiego na scenę pt. "Bohaterom nie udziela się kredytu", zachodzi nowe zja­wisko. Nowela i sztuka to dwa odrębne utwory, lecz o tym samym ciężarze gatunkowym.

Marek Hłasko jest bezsprzecznie do­brym pisarzem. Cechuje go idealna zwięzłość i pewność tego, co pisze. Od początku zdaje sobie sprawę co i jak chce napisać. Zbiera materiał po dzien­nikarsku, umie go wykorzystać i dlate­go pisarstwo jego (lecz nie twórczość) można by przyrównać do bezbłędnego opanowania rzemiosła fotograficznego. Doskonały aparat, dobór filmów, klisz, filtrów itd., świetna odbitka. Jeżeli jed­nak pisarstwu Hłaski odebrać najmoc­niejszy wyraz, tj. owa zwięzłość i mi­strzowskie operowanie niemal monosyla­bami i wciśnie się je w ramy akcji sce­nicznej, odbiorca otrzymuje tylko repor­taż. W dodatku o znaczeniu czysto lo­kalnym. By jednak dał widzowi wrażenie teatru, trzeba trzech podstawowych ele­mentów: reżyserii, gry aktorskiej i oprawy. Te dopiero, a nie tekst, decydu­ją o scenicznej wartości rzeczy. Prze­róbka "Cmentarzy" przez Leopolda Kielanowskiego, posiada w pełni te trzy warunki. Kto zna scenkę w "Ognisku Polskim" w Londynie nie od widowni lecz od strony kulis, ten nie może wyjść z zdumienia, jakim magicznym sposo­bem reżyser zdołał zmienić ją w plan okazały, na którym bezbłędnie operuje zgromadzeniem aktorów. Ma się wraże­nie, że Leopold Kielanowski przystępu­ją do realizacji stałego teatru emigra­cyjnego, zawarł przymierze nie z "Ogniskiem", nie z Zaspem, lecz z tymi si­łami, które skupione zawsze tam, gdzie jest kilka desek i kurtyna, czekają tylko by je ktoś wyrwał z drętwoty. Nie ma wątpliwości, że do magii przyczyniły się w pierwszym rzędzie idee zdumiewają­cego scenografa, jakim jest Tadeusz Orłowicz. Bo zrobić coś z czegoś i na czymś, to nie zasługa, to obowiązek. Natomiast zrobić coś z niczego i na ni­czym - zakrawa na pracowite czarnoksięstwo. Dlatego owe wspomniane trzy elementy: reżyseria, gra każdego akto­ra i oprawa sceniczna, a nie tekst - zdecydowały o wysokiej wartości pier­wszego spektaklu teatru Zaspowego. Hłasko w zasadzie wnosi do literatury tylko temat powstały w klimacie mu bliskim, znanym i osobiście doświad­czonym. Temat ten, mimo wszystko, jest jak łątka - jednodniowa. Prócz te­go, jego właściwy sens jest zrozumiały tylko tym, którzy pamiętając zachodni koloryt Polski, przez porównanie z obecnym, widzą cały ogrom zniszczenia, jaki w ciągu 20 lat dokonał się w polskiej kulturze. Młode pokolenie nie rozporzą­dzające już materiałem porównawczym, zmian tych nie dostrzega. Dlatego dla nich Hłasko jest "jednym z tych, którzy drzwi wyważają"; nie wiedzą, że drzwi te dawno zostały już wyważone. Dlatego wpatrują się w Hłaskę jak za­hipnotyzowani, podobnie jak inni mło­dzi wpatrywali się niegdyś w Zegadło­wicza. Czy po "Zmorach" pozostał w literaturze inny ślad, prócz pornografii okraszonej wizją poetycką? Mam wra­żenie, że taki sam ślad zostanie po utwo­rach Hłaski z tą tylko różnicą, że in­nej wizji prócz ponurej wulgarności i gloryfikacji najniższych instynktów czło­wieka w niej nie będzie. Mimo to, twórczość Hłaski (w tym przypadku twórczość, a nie pisarstwo) jest orygi­nalna. I to w jednym aspekcie. Można sądzić nawet, że dzieje się to bez współudziału świadomości autora. Są to dwie zasadnicze: brak pojęcia miłosier­dzia i przedstawienie obrazu człowieka sponiewieranego. Człowiek Hłaski nie jest postacią lecz obiektem kopanym, przez wszystko i wszystkich. W "Cmen­tarzach" Kowalski nie jest bohaterem dramatu, lecz czymś, czym poniewiera­ją inni, sami sponiewierani przez sy­stem, jaki dominuje nad nimi, jak do­minuje nad każdym zjawiskiem wiążą­cym się z egzystencją człowieka. I ten refren powtarzający się w każdym utworze Hłaski jest dowodem jego mediumistycznego pisarstwa. Hłasko wie co i jak chce napisać, lecz nie wie dla­czego pisze. Jeżeli utwory jego ogoło­ci się ze słów określających każdą rzecz po imieniu, jeżeli dla wymagań sceny odbierze się im zwięzłość - co zostaje? Litery ułożone w slogany, które słyszy­my już blisko od ćwierćwiecza, a które przestaną być sloganami dopiero za dziesiątki lat, kiedy razem z tematem nabiorą wartości wyłącznie dokumentarnej. Dlatego widząc na scenie teatru Zaspowego "Bohaterów", trzeba zapom­nieć o Hłasce, o temacie i o sloganach, a tylko podziwiać trzy rzeczywiste war­tości: reżyserię, grę i oprawę.

że chuligani pomalowali jej pekińczyka na zielono.

- Adres - krzyknąłem - Adres!

- Pekińczyka? - policjant miał głupią minę.

- Tej kobiety, człowieku! Podała ad­res? - Wyrwałem z ręki policjanta kar­tkę z adresem. - Brendon! Auto! Szyb­ko!

W pożegnalnym spojrzeniu policjanta malowało się wyraźnie podejrzenie, że ma do czynienia z wariatem.

* * *

- Józefino, Józefinko, Józefineczko, ty moja ślicznotko, ty, ty, psino, psinko, psineczko!...

Psiak leżał do góry łapami i na żół­tej sukni swej pani wyglądał jak kępka trawy na pustyni.

- Spójrz pan, co ci nicponie zrobili z Józefiną, no spójrz pan!

- Niech pani powie, jak to się stało?

- Jak tylko panowie odeszli z ławki, Józefince zachciało się siusiu. Ja co zawsze poznaję po ogonie. Postawiłam psinkę na trawnik a ona pobiegła pod swoje drzewko. Józefina ma swoje ulu­bione drzewo. Jak jest ze mną w Hyde-Parku na spacerze, to upiera się przy tym drzewie. Żadne inne, tylko to.

- Tak?

- I raptem usłyszałam pisk i zoba­czyłam Józefinkę uczepioną zębami w czarną teczkę, którą wymachiwał jeden z chuliganów. Było ich trzech. Z teczki, proszę pana, wytryskiwała zielona pia­na. Nicpoń zamachnął się teczką i strząsnął psinę na ziemię.

- Tak?

- Potem łobuzy wbiegli w aleję i zni­kli za domem.

- Czy może mi pani pokazać to drzewo?

- Drzewo Józefiny? Teraz? W nocy?

- To bardzo ważna sprawa, proszę pani.

- No to pokażę. Idziemy na spacer, Józefino, Józefinko, Józefineczko!...

* * *

Przy świetle reflektorów policyjnego auta rozpoczęliśmy poszukiwania pod ulubionym drzewem Józefiny. Od strony północnej, na korze zauważyliśmy wy­raźne ślady zielonej farby. W pięć mi­nut potem, o godzinie 11.05, znaleźliśmy

półmetrową metalową rurę z zaskrzepłą krwią na jednym końcu, a na drugim skrawek gazety, w którą rura była owinię­ta. Na marginesie gazety znajdował się napis ołówkiem: VIC 1853. O godzinie 11.15 centrala telefoniczna podała nam adres domu, w którym znajdował się telefon VIC 1853. Był to tani dom nocle­gowy, niedaleko stacji Victoria. O godzi­nie 11.35 nasze auto zatrzymało się przed tym domem. Sześciu policjantów oto­czyło go, a ja z Brendonem zadzwoniliś­my do frontowych drzwi. O godzinie 11.40 w książce wizytowej znaleźliśmy trzy nazwiska wpisane do niej tego dnia wieczorem. Trzech lokatorów zamieszki­wało od paru godzin pokój numer 9. W pokoju tym obudziliśmy trzech młodych mężczyzn. Zaskoczeni nie stawiali oporu. W łazience wisiały zielone spodnie. Pod łóżkiem znaleźliśmy teczkę z 20 tysiąca­mi funtów. Zauważyłem również na ro­gu teczki ślady zębów Józefiny. O go­dzinie 11.45 odwieźliśmy aresztowanych do jedenastego komisariatu, skąd za­dzwoniłem do Watkinsa.

W osiem tygodni później, w piątek 17 października 1949 roku trzech morder­ców powieszono w więzieniu Pentonville o godzinie 8 rano.

Promocji nie dostałem, ale czułem, że szybkie aresztowanie morderców zaim­ponowało Watkinsonowi. Oczywiście nie powiedziałem mu, że było to wyłączną zasługą Józefiny, która nie znosiła wi­doku czarnej skóry i zazdrośnie strzeg­ła prawa wyłączności do użytkowania jej ulubionego drzewa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji