Słoneczniki
Wydaje mi się, że dzielenie teatrów wedle wystawianego repertuaru, jak to miało miejsce przed wojną w Warszawie - na teatry o repertuarze poważnym, klasycznym czy modernistycznym, oraz na teatry tzw. "lekkiego repertuaru" - miało swój sens. Wiadomo było czego się spodziewać; w Teatrze Narodowym ani Polskim nie spodziewano się francuskiej farsy, tak jak w Teatrze Letnim nie oczekiwano wielkiego repertuaru romantycznego. Zdarzały się nieporozumienia, gdy ze względów kasowych farsa wciskała się do teatrów "poważnych", ale to było przeważnie przez prasę i przez publiczność krytykowane.
Sytuacja naszego jedynego Teatru ZASP na Obczyźnie w Londynie jest zupełnie inna. Znane są wszystkim jego trudności organizacyjne, tzn. finansowe, repertuarowe, obsadowe. Nie możemy więc spodziewać się jednolitego repertuaru - tylko klasyków, tylko dramatów współczesnych, czy tylko lekkich, czysto rozrywkowych komedii. Przekładanka jest konieczna, oby tylko pozostała w odpowiednich proporcjach.
Poprzednia premiera Teatru ZASP - "Wielki szlem", zręczna komedia angielska - zeszła z repertuaru w pełni powodzenia. Nie wiem czy nie to właśnie zachęciło dyrekcję teatru do wystawienia następnej komedii. Nie byłoby to uzasadnione, a raczej nawet rozczarowujące, gdyby nie była to sztuka pisarki polskiej, emigracyjnej. Wychodzę bowiem, jak zwykle, z założenia, że nasz teatr powinien przede wszystkim pokazywać sztuki - czy to z repertuaru poważnego, czy lekkiego - których na innej scenie nie zobaczymy.
W latach trzydziestych sztuki pisane przez kobiety o kobietach - były ewenementem. "Dom kobiet" Nałkowskiej i "Sprawa Moniki" Morozowicz-Szczepkowskiej stały się sensacjami sezonu. Dzisiaj sztuki, w których występują same kobiety, nie są taką rzadkością i wiele ich było już w repertuarze europejskim. Mimo to sztuki te są nadal chwytliwe i mają powodzenie. Lubią je kobiety, ale i mężczyźni z zaciekawieniem zaglądają do wnętrza kobiecej "psyche" - a ta odbija się dobitniej w teatrze niż w powieściach. Tym chyba należy tłumaczyć decyzję wystawienia "Słoneczników" Teodozji Lisiewicz po raz trzeci przez emigracyjny teatr.
O historii powstania tej sztuki i jej losach pisała sama autorka w "Tygodniu Polskim" dn. 18 maja br., nie będę jej więc powtarzać. Znowu chwyciła tu feministyczna wyłączność autorki i sztuka miała być wystawiona w r. 1939 przez Marię Malicką w Warszawie. Biorąc nawet pod uwagę różnicę pokolenia (prawie dwóch) i bezmiar doświadczeń przez jakie przeszliśmy w czasie tych 35 lat oraz zmiany jakie zaszły w całym świecie - wydaje mi się, że i na owe czasy "Słoneczniki" musiały być zbyt staroświeckie, zbyt naiwne i zbyt sentymentalne. Nawet w 1939 roku trudno wyobrazić sobie taką postać jak Matka i taki dramat jak czekanie przez 16 lat na enigmatycznego kochanka. Nie widziałam poprzednich wystawień "Słoneczników" w Londynie, które o ile wiem podane były dosłownie. Wydaje mi się, że trafny instynkt podyktował reżyserce obecnego przedstawienia, Marynie Buchwaldowej, cofnięcie czasu w jakim rozgrywa się akcja sztuki o jakieś siedemdziesiąt lat i umieszczenie jej w tak modnej dziś "belle epoque". W ten sposób niewiarygodna miłość Matki ma prawo być i pocieszna i śmiertelna i wzruszająca, zaś problemy sztuki, to lenistwo i "nic nie dzianie się" (mimo wykładów uniwersyteckich Marynki) mają prawo być ujęte parodystycznie, a nawet pewne słabizny sztuki zamieniają się w jej zalety.
W "Słonecznikach", tak jak we wszystkich sztukach o kobietach pisanych przez kobietę, bohaterem sztuki jest niewidoczny mężczyzna i koło tej osi kręci się akcja. Pierwszy akt ciągnie się trochę pustką, następne nabrzmiewają barwą, uwypuklają charaktery postaci - tych na scenie i tych poza sceną - i bawią szybkim i często zabawnym dialogiem. Wybuchy śmiechu na premierze dowiodły, że sztuka posiada siłę komiczną, a jeśli nawet "na zdrowy rozum" pewne sytuacje wydają się nam niedorzeczne - przeniesione w odległe czasy secesji nie wymagają logiki.
Wydarzeniem ostatniej premiery Teatru ZASP jest debiut reżyserski (w "dorosłym" teatrze) Maryny Buchwaldowej. Wiadomo że na całym świecie mało jest reżyserek kobiet, choć dziwne to, bo są one przecież o wiele lepszymi reżyserami w życiu niż mężczyźni. A więc przybył nam reżyser i to kobieta. I doskonała aktorka na dokładkę.
"Słoneczniki" poza innymi zaletami mają i tę, że są doskonałym "wehikułem" dla aktorek. Każda postać jest wyraźnym i konsekwentnym typem i daje aktorce duże możliwości sceniczne.
Nieznośna minoderia Matki znalazła w Marii Arczyńskiej przezabawną odtwórczynię, utrzymaną w stylu kołtuńską i nieszczęśliwą dziewiętnastowieczną "preciouse". Wygląd, ruchy, mimika, wszystko przyczyniło się do tego, że stworzyła postać zabawniejszą może niż sama autorka zamierzała. Znakomita była, gdy mdlejącym ruchem prosiła o otwarcie okna, drugą ręką rozluźniając kołnierzyk sukni i ratując się przed męczącymi ją "waporami".
Joanna Rewkowska, śliczna jak obrazek w uroczych kreacjach z epoki (o nich potem) byłą żywa, pełna temperatmentu, z trudem tłumiąc rozpierającą ją radość życia w domu, gdzie się "cierpi" i mówi się cicho. Była naturalna, szczera, zabawna, choć nie komiczna.
Maryna Buchwaldowa już samym pokazaniem się na scenie wywoływała wesołość. Jej rady życiowe, jej zdolności detektywistyczne, jej zaloty pełne rubaszności ale i godności - wywoływały oklaski przy otwartej kurtynie. Końcowa scena rozmowy telefonicznej (telefon to byli ci nieobecni mężczyźni) z dostawcą drzewa - niezapomniana. Wydaje mi się, że autorka najlepiej potraktowała tę postać - dając jej najlepsze "kwestie" do wypowiedzenia i krasząc je obficie dowcipem.
Wracając jeszcze do reżyserii, która na pewno przyczyni się do powodzenia sztuki - nasuwa mi się pewna uwaga. Cofnięcie akcji dało w konsekwencji sytuację, że Matka znalazła się w swojej epoce, ale córka mimo stylowych tualet pozostała współczesną dziewczyną. Pali papierosy, chodzi na randki, nie mówiąc o przyrodniczych studiach, telefonuje do obcych mężczyzn do hotelu. W ten sposób pomiędzy Matką a córką powstała luka nie jednego, ale przynajmniej dwóch pokoleń. Bywały i takie dziewczyny na schyłku ubiegłego stulecia i na początku obecnego, ale były to sufra-żystki, kobiety walczące o emancypację swej płci. A w Marynce żadnej walki nie widać. To nieunikniona konsekwencja przemieszania epok. Może można było jednak wstawić do sztuki jakieś słowa, które by tę sytuację wyjaśniły? Cukierkowaty "happy end" sztuki i dość karkołomne doprowadzenie do niego też wymagałyby jakiegoś zaostrzenia.
A teraz przechodzę do strony plastycznej przedstawienia, która walnie przyczyniła się do gorącego przyjęcia premiery. Scenografia Matyjaszkiewicza jak zwykle pełna smaku. Mała scenka "Ogniska Polskiego" nabrała przestrzeni i powietrza. Prostymi środkami oddany został styl epoki - estetycznie, czysto, elegancko. A kostiumy Matyjaszkiewiczowej! Już nie po raz pierwszy piszę, że to czarodziejka. Co za cuda spod jej palców wychodzą! Tualety jej mogłyby być pokazane na każdej europejskiej scenie, gdyby jeszcze do tego dysponowała większym budżetem! Na scenie "Ogniska Polskiego" radowały oczy widowni niemniej chyba niż noszące je aktorki, które dobrze wiedziały jak pięknie i jak stylowo w nich się prezentują. Kostium z ostatniego aktu i kapelusz ze strusim piórem Marii Arczyńskiej - jak z pięknego starego obrazu i tak też aktorka w nich wyglądała. Biała tualeta ze słomkowym "bonetem" Rewkowskiej - rozkosz. Nawet fartuszek starej Anny byt pełen smaków.
Tak to więc ta raczej "passes" sztuka przez przeniesienie jej w przeszłość stała się ponadczasowa.
Mam jednak nadzieję, że nie wątpliwe powodzenia tej komedii (bo chyba autorka pisała "Słoneczniki" jako komedię?) nie wpłynie na to, że londyńska publiczność będzie oczekiwała trzeciej komedii w tym sezonie. Na razie oczekujemy z niecierpliwością i największym zainteresowaniem zapowiedzianej premiery "Świecy na wietrze" Sołżenicyna.