Perły talentów i bomby śmiechu
Długo zapowiadana, omawiana, oczekiwana premiera "Pereł kabaretu Hemara" miała wreszcie miejsce. Tyle o tym przedstawieniu (szczególnie ci, co stoją blisko teatru przez koligacje rodzinne, zawodowe czy tylko sentymentalne) słyszało się, że można się było obawiać anty-climax'u. Nic podobnego. Od pierwszej chwili, gdy na scenie ukazała się Włada Majewska - inicjatorka, reżyserka, pogromca i dusza programu - zaczęła się zabawa i każdy następny numer przynosił coraz więcej radości. Wcale nie taka "durna" ta Włada, że wzięła się do tego "przedsięwzięcia". Co się namęczyła to namęczyła, ale zrobiła doskonałą robotę. Bo i uczciła swego ukochanego mistrza, przez nas wszystkich podziwianego i niezapomnianego pana Mariana, i pokazała przy tym, że teatr emigracyjny stać na przedstawienie "perfect", bez "taryfy ulgowej", bez usprawiedliwiali, że "wedle stawu grobla" - ot, po prostu pokazała znakomity spektakl.
Naturalnie, że zasługa tu autora i jego arcy-doskonałych tekstów, nie mniejsza zasługa aktorów, którzy dali z siebie wszystko co mieli najlepszego - i więcej. Ale w całym przedstawieniu czuło się mocną rączkę Włady i jej perfekcjonizm. To może - poza samą zabawą - najbardziej radowało wiernego widza polskich przedstawień, a jeszcze bardziej jakże często udręczoną ich recenzentkę: ten właśnie perfekcjonizm każdego szczegółu, gry, kostiumów, dekoracji (na tej tak często obszczekiwanej scenie "Ogniska Polskiego" w Londynie). A że perfekcjonizm to nie tylko pedanteria, a pedanteria to wcale nie nuda - najlepszym dowodem rozbawiona widownia na tzw. premierze prasowej.
Wieczór ten przypominał najlepsze czasy hemarowskich kabaretów, nie tylko tym co widziało się na scenie, ale i widownia przypominała te czasy. Zgromadzony był "tout le monde", a choć rację ma Karol Zbyszewski, że jakimś cudem natury na sali gruchoty i ramole, a oni, aktorzy - ciągle tak samo młodzi i śliczni, to jednak wśród widzów było sporo tzw. "młodych". Też im się bardzo podobało i nie wszyscy uważali że "myszką trąci", choć i takie zdania się słyszało. Pisząca te słowa (może dlatego, że do "młodych" nie należy) żadnej "myszki" nie widziała, ale nostalgię przyznaje. Była to nostalgia do kwadratu. Hemar pisał swe arcydziełka z nostalgią za przedwojennym światem, my odczuwamy nostalgię za Hemarem i za epoką teatralną, którą stworzył.
A aktorzy (aktorki) naprawdę śliczni, w finale cztery panie w stylowych toaletach i przepięknych kapeluszach - aż oczy rwały. A te śliczne praczki (wdzięk Delmar, krzepa Majewskiej i ta "mleczarnia" Kitajewicz!).
Cóż powiedzieć o tym świetnym zespole, aby nie wpaść w zbytni entuzjazm i nie wypasać dziesięciu (taki jest zespół) panegiryków? Zacznijmy od najdawniej nie widzianej Toli Korian. Taka jak dawniej, klasa nie do pobicia. W negliżu polskiej "hausłajfy" (bez nurków!) do rozpuku śmieszna; stylowa i dowcipna jako dulska mama w Polce i nie mniej dowcipna a przy tym subtelna i cienka w "Chopinie". Szkoda, że śmiech widowni zagłuszył puentę tego niezapomnianego klasyku.
Lola Kitajewicz - w najlepszej formie. Komediowo-seksualna w "Meczu" (Malicz - sama rozkosz, choć jako uwodziciel się nie popisał). A Lola w "Przymiarce" ? To chyba najlepszy skecz z tych wszystkich wybranych najlepszych. Obie - Kitajewicz i Majewska - koncert gry i śmiechu na widowni. W scenie "Loża" Kitajewicz (i inni) cudnie stylowa ("Gabriela"?), w "Mrs. Piano" - współczesna, elegancka i ładnie rozśpiewana. A Delmar? Vis comica tej aktorki nie zawsze jest doceniana. Pierwszy raz widzieliśmy ją w takim wachlarzu ról. Komediowa ("Czek"), stylowa (niezapomniana, przecudna "Lucynda", a po sekundzie farsowa jako żona-klempa "U lekarza". No i uroczy podlotek w "Polce". Jak ona to robi, że wygląda na o jeden tydzień starszą od Violi Holi ?
A właśnie: Viola Hola. To była największa niespodzianka wieczoru. Ta utalentowana liryczno-dramatyczna aktorka, gdy tylko włożyła dżinsy i aż dwa skórzane pasy z "dzikiego zachodu" - stała się wesołą, pełną wdzięku i humoru konferansjerką i ślicznie wiązała przedstawienie tekstem Edwarda Chudzyńskiego ( tekst "podchodzi" pod Hemara, co jest zasługą jego autora). Violi należy się specjalne uznanie, że z tak krótkim "notice" zastąpiła Krysię Podleską, która miała grać tę rolę, i w ciągu paru tygodni nauczyła się roli w programie, nad którym inni aktorzy pracowali miesiące.
Panom też należą się duże brawa. Miecio Malicz to stary "hemarowiec" (przepraszam, stary nie odnosi się do wieku), był tak samo zabawny i lekki jako entuzjasta boksu, i jako włamywacz "hands up-stairs" i nastrojowy jako stary warszawski "sałata". Witek Schejbal coraz lepszy i coraz zabawniejszy. Matołkowaty właściciel domu we "Włamywaczu", dramatyczno-komiczny na rozprawie sądowej ("Czek") no i stylowy, z fasonem "profesor" od "Polki". I ten kostium! I ta laseczka! Bernard Czaplicki radował nas swoją harmoszką - trzeba go jednak wymienić także jako aktora za milczącą rolę fajtłapy męża - ot, cały Dulski!
Skoro już jesteśmy przy muzyce, czas pomówić o Marii Drue (chciałabym napisać "Marysi", jak o wszystkich dziś zdrobniale piszę, ale ona tego nie lubi). Czy można o niej, o jej roli w przedstawieniu powiedzieć więcej i lepiej niż to co powiedziała przy otwartej kurtynie Włada Majewska ? Nazwała Marysię czarodziejką, podporą przedstawienia od pierwszej próby do ostatniej - nie mówiąc o samym przedstawieniu. Nie pierwszy to spektakl, którego jest ona podporą ("Tuwim" w POSK-u). Poza muzyką pomaga aktorom pełnym współudziałem, uśmiechem, wyrazem twarzy, przymrużeniem oka. "Osiem postaci" tego przedstawienia znalazło nie tylko swojego autora ale i swego pianistę. Czaplicki swoim akordeonem też nie mało dodał urozmaicenia.
A teraz " the last but not the least" - Włada Majewska. Co tu dużo gadać - same wykrzykniki! Układ, dobranie tekstów, reżyseria, gra ( za samą mamkę w "Na wysokim Zamku" należy się jej medal - przyśnić się może ta groźna gęba i ten festny biuścik. W "Lucyndzie" perła stylu i żartu. A kostiumy! Jeśli nie wszystkie robione jej rękami (co podejrzewam), to wszystkie jej projektów. I co to za kostiumy, co to za stroje! A dekoracje! Jan Smosarski w najlepszym wcieleniu (i tu czuje się rączkę, a przynajmniej główkę Włady). A jednak wyszło entuzjastycznie, ale czy można było inaczej ? Ale nie bójcie się - nie rozczarujecie się!
Wedle tradycji trzeba wymienić cały program. A więc: administracja - równie dla tradycji - Beno Koller (jakby się Hemar bez niego obył?), światła - niezmordowany i również dla tradycji aktorsko pomijany Feluś Stawiński. Inspicjent - Marta Smolińska. Estetyczny program układu Tadeusza Filipowicza. Recenzja - Yours truly ...
N.b. na widowni na premierze nie było psa - szczekanie, które było słychać, to kaszel recenzentki pomieszany ze śmiechem.
Żeby było chociaż jedno zażalenie - redaktor "Tygodnia Polskiego" i recenzentka nie dostali swoich stałych miejsc.
W sumie - warto było czekać osiem lat na to przedstawienie.