Artykuły

Najbardziej bawi mnie teatr

- Czas kobiety w teatrze zawsze był kruchy. W XIX wieku, czy na początku wieku XX nieprzypadkowo aktorki w pewnym momencie przestawały być aktorkami i, jeśli mogły, wychodziły za bogatych mężczyzn - mówi OLGA SAWICKA, aktorka Teatru Powszechnego w Warszawie.

Krzysztof Lubczyński: Lubi Pani grać role komediowe, takie jak tworzył dla kobiet np. Czechow, takie w jakich Panią widziałem? Pytam, bo pojęcie aktora komediowego kojarzy mi się raczej z mężczyzną niż z kobietą.

Olga Sawicka: - Z mężczyznami w ogóle wszystkim wszystko się kojarzy. Teatr i świat kojarzy się z mężczyznami. My kobiety często czujemy się zepchnięte, bo piszą mężczyźni, grają mężczyźni, rządzą mężczyźni. To się zmienia, ale za wolno.

Jest Pani może sympatyczką ruchu feministycznego?

- Nie wiem czy to tak można określić, bo nie wiem jak słowo feminizm właściwie zdefiniować. Niewątpliwie jednak kobiety przez tak długi czas były marginalizowane, odsuwane na bok w kulturze, nauce, życiu społecznym, że teraz zajęcie przez nie należytego miejsca jest bardzo trudne. To widać choćby w teatrze. Proszę spojrzeć na jakąkolwiek sztukę, są pełne męskich ról, z nielicznymi wyjątkami, jak "Dom kobiet". A przecież to jest jakieś nieporozumienie. Jest nas na świecie prawie po równo, więc świat powinniśmy oglądać z obu perspektyw, także kobiecej.

Dlaczego w takim zawodzie jak aktorstwo, wydawałoby się stworzonym dla kobiet, także nie są pierwsze?

- Owszem, to jest zawód wymagający czynnika kobiecego, także u mężczyzn. Opiera się bowiem o intuicję, o obserwację innych ludzi, co kobiety robią szczególnie uważnie i przenikliwie. Są nastawione na drugiego człowieka, bardziej chętne do kontaktu, empatyczne, bardziej otwarte, ekshibicjonistyczne. Więc dlaczego nie są równo traktowane? Tak ułożony jest świat, świat teatru także.

Czym jest dla Pani ten zawód?

- Drogą, wędrówką, przygodą. Role to są krajobrazy, które spotykam. Z tego powodu nie oceniam swoich ról, nie klasyfikuję ich, nie robię plebiscytu dla siebie samej. To nie leży w mojej naturze. To jest pasmo, które snuje się przez moje życie. Nie oglądam siebie w tym zawodzie, lecz nim żyję. Nie jest on dla mnie polem narcyzmu, lecz sposobem na życie.

Jakie są Pani największe lęki w tym zawodzie?

- Że kończy się moje bycie w nim. Dlatego teraz zachłannie się w nim realizuję, nie podchodzę nonszalancko do propozycji. Czas kobiety w teatrze zawsze był kruchy. W XIX wieku, czy na początku wieku XX nieprzypadkowo aktorki w pewnym momencie przestawały być aktorkami i, jeśli mogły, wychodziły za bogatych mężczyzn. Problemami 50-letniej kobiety nikt się wtedy nie zajmował, bo ona była już staruchą. Dziś już nie jest tak postrzegana, ale to w teatrze niewiele zmienia. Ciągle za mało jest ról dla dojrzałych, ciekawych kobiet.

Wypracowała Pani sobie metodę pracy nad rolą?

- Myślę, że do pewnego stopnia tak. Staram się nie za szybko przyjmować jakieś wyobrażenia o danej roli, bo to mnie zamyka, ogranicza. Raczej zdaję się na intuicję i pozwalam działać czasowi. Ucząc się tekstu nie wytwarzam sobie natychmiast, pospiesznie, na siłę, obrazu roli, staram się nie wpadać bezmyślnie w kalki, w schematy. Nie obciążam się od razu wszystkimi atrybutami postaci. Myślę o niej z wielką ostrożnością.

Z roli "wychodzi" Pani łatwo? Czy wynosi Pani rolę poza scenę, w życie prywatne?

- W żadnym razie. Chcę być normalnym człowiekiem. I tak ten zawód wypacza osobowość, robi brutalne rzeczy w psychice, czyni w człowieku ogromne szkody. Oczywiście oddaję swojej pracy ogromną część energii, ale gdybym żyła nią nieprzerwanie, to chyba bym oszalała. Jak ktoś mi mówi, że rozstanie z rolą jest dla niego dramatem, to podejrzewam go o narcyzm i kabotyństwo, i raczej nie wierzę w szczerość takich wyznań, chyba że kończy się to chorobą psychiczną, co się wśród naszych kolegów także zdarza. Przecież my przede wszystkim jesteśmy ludźmi, mamy mężów, żony, dzieci, przyjaciół, nie możemy im stwarzać piekła, musimy być także dla nich.

Na czym polega niszcząca siła tego zawodu?

- Na tym, że żyjemy pod ciągłą presją oceny, w stopniu, który nie występuje chyba w żadnym innym zawodzie. Jest w nim wyjątkowo przemożna potrzeba bycia akceptowanym. Ponadto jesteśmy jakby ostatnim ogniwem tworzenia i żeby tworzyć musimy chodzić "bez skóry". Gdy człowiek chodzi "bez skóry", to wszystko go boli. I, przede wszystkim, mamy wewnętrzny reflektor skierowany na siebie, na analizowanie siebie, bo że by być aktorem trzeba się wnikliwie obserwować. To może prowadzić do egotyzmu i wielu z nas to spotyka. Sami jesteśmy dla siebie tworzywem. Musimy być w ciągłej gotowości, ciągle skupieni na sobie. To degeneruje. Ponadto żyjemy w ciągłym strachu przed upokorzeniem. Już same próby, podczas których popełniamy wiele błędów, są jak operacje na żywym organizmie. Pisarz siedzi sobie w domu i nie widziany przez nikogo może setki razy poprawiać jedno zdanie. Potem jest oczywiście oceniany, ale poprzez efekt końcowy. My jesteśmy oceniani od samego początku, przez reżysera, dyrektora, publiczność. Ciągle i bez osłony. Ja się nie skarżę, taki jest ten zawód, ale to wytwarza truciznę, która zatruwa nasze dusze. Działa to jak narkotyk. Stajemy się stworami do uprawiania tego zawodu, a gdzieś uciekają z nas ludzie.

Pani mistrzowie w zawodzie nie uczyli jak sobie z tym radzić?

- W szkole żyliśmy w takim oszołomieniu, że się nad tym nie zastanawialiśmy. Naszymi pedagogami, wśród których byli Łomnicki, Śląska, Holoubek, Bardini, Łapicki, Zapasiewicz, byliśmy bardzo oszołomieni. Chcieliśmy żeby ten zawód nas objął, pochłonął. Jednak mój mistrz, Zbigniew Zapasiewicz - tak jak ja to widzę - próbuje nie oszaleć jako człowiek. W nim nie ma cienia kabotynizmu, uniesienia. Traktuje ten zawód bardzo poważnie, ale nie jako lustro, przed którym się wygina, przyjmuje pozy i miny. Staram się tę postawę przejąć, mieć zdrową głowę.

Nie od dziś, do znudzenia, mówi się o kryzysie teatru. Jak Pani widzi tę kwestię?

- Coś jest na rzeczy, ale ja ten kryzys upatruje gdzie indziej niż się na ogół mówi. Może się w tej ocenie mylę, może powiem głupio, ale ja uważam, że kryzys teatru bierze się z kryzysu widza. To widz nas napędza, on nam stawia wymagania. Przecież mamy dobrych reżyserów i dobrych aktorów, chcemy robić dobre rzeczy. To chyba Erwin Axer powiedział, że widz też musi mieć talent. My się karmimy talentem widza, jego wymaganiami. I ja kryzys publiczności, który polega nie na tym, że ona nie przychodzi do teatru, tylko na tym, że od nas niewiele wymaga. Z nadzwyczajną łatwością można widza zadowolić rzeczami gorszymi i jest to bardzo przykre. Podam przykład. W teatrze podstawowym nośnikiem jest słowo. Jeśli aktor mówi źle, to ten nośnik jest zaburzony. Ale jeśli widzowi to, że aktor mówi źle, nie przeszkadza, oznacza, że zaczynamy tracić grunt. To nie znaczy, że każde przedstawienie mówione krystalicznie jest dobre, ale słowo jest pewną podstawą. Tymczasem znam przedstawienia fatalnie mówione, które się widzom bardzo podobają. Publiczność jest nadzwyczaj łatwo zadowolić.

Lubi Pani teatr jako widz?

- Lubię.

I czego Pani od niego oczekuje?

- Poza spełnieniem kryteriów podstawowych, o których wspomniałam wcześniej, chciałabym różnorodności, tego żeby spełniał zapotrzebowanie małego kręgu widzów, którzy chcą oglądać Becketta i takich, którzy chcą oglądać tylko lekkie komedie. Tymczasem ludzie na ogół dzwonią do teatru i pytają wprost czy przedstawienie będzie śmieszne. Ja też lubię komedie i nie zawsze jestem za tym, żeby przed widzem wypruwać żyły, ale chodzi mi o zachowanie jakiejś równowagi. Oczekiwałabym też ochrony tego zawodu, bo do niego wchodzą obecnie ludzie, którzy jeszcze niedawno nie mogliby się nazywać aktorami, a dziś wygrywają plebiscyty w tele-śmele. Środowisko strasznie się zdeprecjonowało, rozproszkowało, rozbiegliśmy się jak myszy. Ostatnim momentem jego integracji był okres bojkotu w stanie wojennym. Załamała się hierarchia w teatrze, a to ona wyznaczała pozycję w zawodzie. W zamian mamy sytuację, w której, jak powiedział jeden z kolegów, jak nie bywamy na tych rozmaitych galach, nie ma w tych kolorówkach, to nie istniejemy.

W tym momencie zbliżamy się do filmu, bo to on przynosi aktorowi masową popularność. Jak do tej pory film Pani nie rozpieszcza.

- Najbardziej bawi mnie teatr, ale nie ukrywam, że chętnie bym zagrała dobrą rolę w dobrym filmie. Tu jednak jest chyba kobietom jeszcze gorzej niż w teatrze. Gdy widzę jak postrzegane są kobiety, już na poziomie scenariusza, to mam ochotę zostać wojującą feministką. Traktowane są koszmarnie, brzydko, w sposób przedmiotowy.

Także u Zanussiego, u którego zagrała Pani w "Opowieściach weekendowych"?

- Np. u pana Krzysztofa Zanussiego kobiety są zazwyczaj ciekawymi postaciami, są osobami. Cieszę się, że miałam to szczęście, aby jedną z takich postaci zagrać. W polskim kinie przeważają jednak karykatury kobiet, mężczyzn zresztą także. W kinie obcym jest inaczej, jest normalny świat, są kobiety, są mężczyźni, a nie karykatury, jakieś wyobrażenia, wzorce nie istniejące, raczej fobie reżyserów niż realne postacie.

Marzy Pani o dużej, głównej roli filmowej?

- Nie zaprzątam sobie tym głowy. Nie chcę nic projektować. Przydarzy mi się jakaś rola filmowa, to dobrze, nie przydarzy, też dobrze. Już wyrosłam z takiego "chciejstwa". Zdaje się w dużym stopniu na los, co będzie to będzie, wiele problemów rozwiązuje się samoczynnie. Życie nas niesie i trzeba wobec niego mieć trochę pokory. Wierze w jakiś ogólny plan życia, który sam się realizuje.

Dziękuję za rozmowę.

Na zdjęciu: Olga Sawicka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji