Przedstawienie doskonałe czyli "W małym domku" Rittnera
"W małym domku" Tadeusza Rittnera to chyba najlepsza sztuka tego znakomitego pisarza. Słusznie napisał Leopold Kielanowski w programie przedstawienia o którym będzie mowa, że Rittner był mistrzem dialogu, że nikt z najświetniejszych naszych scenopisarzy, oprócz Zapolskiej, nie sprostał mu w przejrzystości konstrukcji i prawdzie dialogu. Rittner nazwał swą sztukę dramatem, a przecież jest ona jednocześnie komedią, w której śmiejemy się przez dwa akty, nie przeczuwając niczego złego. I nagle wybucha strzał i uśmiech zamienia się w grymas przerażenia. Gdy wgłębić się w sztukę - nie ma właściwie powodu do śmiechu. Ten mały uroczy domek, te okna co witają przybysza pozornym spokojem i przyjaźnią - kryją w sobie tajemnicę. Mieszkańcy tego domu i goście go odwiedzający, to fałszywe kukły ze sztucznie przylepionym uśmiechem, to ofiary konwenansu i banału, które każą im budować życie wedle zakłamanego kodeksu tego "co o tym ludzie powiedzą". I opinia innych ludzi wyznacza ich przeznaczenie.
Doktor żeni się z uwiedzioną przez siebie dziewczyną, bo "tak wypada" aby przyzwoity człowiek postąpił, ale nie czyni tego z potrzeby serca ani z dobroci. Mści się to na całym jego życiu, którego uważa się ofiarą, mimo sukcesu i w pracy i wśród ludzi, których uznania tak potrzebuje i których stosunek do niego jest wytyczną całego jego życia. Mści się to oczywiście i na jego zahukanej, pogardzanej żonie, tak przez męża i ludzi zduszonej, że nie ma jej w ogóle - jest tylko jakiś somnabuliczny manekin błądzący po "małym domku", podobny do sługi raczej niż do pani doktorowej, ba - pani burmistrzowej! Reszta towarzystwa - uwodziciel Jurkiewicz, aptekarz Kosiński, sędzia i sędzina, nawet sympatyczna skądinąd kuzynka Wanda - to banda zakłamanych głupców, z których ust, spojrzeń, uśmiechów nie przemawia ani jedno słowo prawdy. Jedyny nauczyciel Sielski nie nosi maski obłudy, on jeden, jak Don Kiszot z wiatrakami walczy (po cichu i poczciwie) z kłamstwem świata w którym żyje. Walczy wycofując się do swego pokoju jasnego, oddychającego spokojem i miłością człowieka (chciałoby się powiedzieć "bliźniego", ale to niemodne dziś słowo). Rittner, zwykle powściągliwy, wybucha niemal osobiście ustami tego szlachetnego nauczyciela ludowego.
Jest jeszcze jedna osoba w tej sztuce, która jest cała prawdą, którą narzucone kanony niszczą duchowo i fizycznie. Jest to Maria, żona doktora, zahukana kobieta-dziecko, kopciuszek małego miasteczka, dla autora sam instynkt życia i miłości. Jest to jedna z najpiękniejszych postaci kobiecych w naszej literaturze teatralnej. Maria! Któraż aktorka nie pragnęłaby jej zagrać!
W naszym londyńskim przedstawieniu Teatru ZASP w "Ognisku Polskim" naiwną Marię gra młoda lecz znana już polskiej publiczności aktorka, wykształcona w angielskiej szkole dramatycznej - Krystyna Podleska. Znam Krysię prawie całe jej życie - obserwuję rozwój jej talentu od lat, zacząwszy od uroczego Wawrzonka w "Lucyndzie" Hemara. Zawsze wierzyłam w jej talent, którego nie raz dała dowody. Uchodzi za aktorkę komediową, do czego predysponują ją jej warunki zewnętrzne i temperament. Teraz pierwszy raz widziałam ją w dramacie i chciałabym znaleźć słowa, które wyraziłyby wzruszenie jakie przeżyłam. Maria-Krysia to kameleon, który w pierwszym akcie błąka się po scenie nieobecny, ptak obijający się po ścianach domu. Zduszony, bezradny, nieświadomy ani swej niewoli, ani tej krzywdy jaka mu się dzieje. "Mnie jest wszystko jedno" - powtarza po wiele razy. I nagle ten ptak, to dziecko spragnione miłości i ciepła, po pierwszym komplemencie wypowiedzianym przez pierwszego lepszego fircyka, po pierwszym pocałunku ręki - przemienia się w kwitnący szczęściem kwiat, w kobietę ślepą w nieznanym dotąd zakochaniu, ślepą na wszystko co nie jest tym uczuciem, biegnącą ku niemu jak ćma do ognia, aby spalić się w nim bez reszty. Krysia Podleska oprócz urody (te mokre, błyszczące oczy i ta szyja łabędzia!) dała nieopisany wdzięk, dziecinność, bezradność - poezję spojrzenia, ruchu rąk, które bezwiednie rwą się, aby choć dotknąć ukochanego. Śmiech jej wzruszał, rozbrajał, a zarazem budził lęk co stanie się z tym pięknym motylem, któremu przeznaczone jest żyć tylko 24 godziny. Gdy Krysia wchodzi w drugim akcie, roześmiana, pijana swoim nieoczekiwanym szczęściem, zdradzająca każdym drgnięciem co się w niej dzieje - a wszystko to na jakimś pół-realnym śmiechu - mnie się chciało płakać. Niezapomniana scena przyjęcia u doktora, gdy Maria, niepomna że jest pod obstrzałem konwenansu i fałszywej moralności tych co ją obserwują, nie może, nie umie, nie chce ukryć, że dla niej jest tylko jedna osoba przy stole - jej kochanek, sublokator pana doktora. A doktor widzi co się dzieje, rośnie w nim wściekłość, gniew i pewno poczucie spełnionego losu - on też był sublokatorem, gdy uwiódł to nieświadome stworzenie. Nemezis.
Rittner ciągle jeszcze opowiada nam swoją anegdotę z cichym inteligentnym uśmiechem. Ale burza wzbiera. Wyładowuje się w końcowej scenie 2 aktu - strzałem. I w ostatnich prostych, niesentymentalnych a wzruszających do łez słowach Marii: "Po co mnie zabrałeś?"
Chociaż Maria jest najciekawszą postacią sztuki, a Krysia Podleska dała kreację (przepraszam za to nadużyte słowo) stojącą poza innymi postaciami - i one warte są omówienia i właściwie każdemu z aktorów należą się słowa uznania. Zasługą reżyserki, Marii Buchwaldowej (ale o tym później) jest to, że była to gra zespołowa, że wszyscy mieli te same szanse i wykorzystali je.
Specjalne słowa należą się partnerowi Krysi, jej mężowi (na scenie) Witoldowi Schejbalowi. Przyzwyczailiśmy się do umiaru i, dystynkcji tego inteligentnego aktora. I mimo, że widziałam go w "Tańcu śmierci" Strindberga, nie oczekiwałam w nim tyle pasji. Był brutalny, a raczej prostacki, może inteligent "z awansu społecznego", egoistą, despotą, który swymi rozbieganymi butami deptał kwiat cudownej rośliny jaką miał w domu. Aktywny do braku refleksji (czego dał dowód oboma strzałami). A jednak ta jego pasja miała coś ludzkiego, tak jak ludzka jest pasja namiętności. Uważał żonę za swoją własność, którą można się bawić i można ją zniszczyć, ale kochał ją na swój sposób, choćby tylko jej ciało. Schejbal przekonywająco i dyskretnie wykazał seksualizm tego uczucia. Nie chcę zdradzać zakończenia sztuki, ale wykazuje ono, że w tym samolubie-egocentryku było jakieś poczucie odpowiedzialności wobec popełnionego czynu i tym samym awansował on do odwagi spojrzenia prawdzie w oczy i poniesienia konsekwencji swego czynu.
Bogusław Kucharek, jedyna od początku do końca postać sztuki żyjąca - w przeciwieństwie do małomiasteczkowego towarzystwa - wedle własnych przykazań: mieć za jedyną miarę dobroć i godność ludzką. Kucharek konsekwentnie trzyma się tej wskazówki. Duży, niezdarny, bez wdzięku mężczyzna (tzn. nauczyciel Sielski, nie Boguś) podbił sobie nie tylko całą publiczność i mimo nieśmiałości i skromności ("Ja przepraszam...") podbił nawet Wandę, która wreszcie pojęła jego walory. Wanda (Danuta Michniewicz) to najmniej ciekawa a przez to najmniej wdzięczna rola. Danuta dała jednak sylwetkę przekonywającą, a nawet wzruszającą.
Roman Kisiel, którego obserwujemy od lat i radujemy się jego rozwojem, był pełnym wdzięku uwodzicielem i choć w pierwszym akcie może nieco przesadzał w grubo szytym "uwodzeniu" pani doktorowej - był doskonały w drugim akcie, szczególnie w scenie przy stole i później, gdy przerażony odpychał od siebie lecącą mu w ręce kobietę, niepomną żadnego niebezpieczeństwa, które Jurkiewicz widział aż za dobrze, i uciekał gdzie pieprz rośnie od nieopatrznie rozkochanej przez siebie kobiety.
Prowizor, pachnący apteką Kosicki (Jerzy Placzek) stworzył dobrą sylwetkę prowincjonalnego aptekarza i odpowiednio się oszpecił zmienioną fryzurą. Był to taki sobie typowy przedstawiciel małomiasteczkowego "society". Miał większe zadanie jako scenograf i dał stylowe, estetyczne wnętrze prowincjonalnego saloniku z okresu secesji z uroczym rysunkiem "Art nouveau" na ścianie. Gust i wyczucie epoki tego młodego scenografa znamy jeszcze z dekoracji do "Pani Gabrieli". Gdy mowa o guście i wyczuciu epoki trzeba już wspomnieć o p. Matyjaszkiewiczowej, która znowu dała nam kolekcję zachwycających "wdzianek" na pewno niejedna pani na widowni (z piszącą te słowa włącznie) zapragnęła przenieść się do tamtej epoki i być ubraną przez panią Jadwigę. Reszta rittnerowskiego towarzystwa to sędzia i sędzina - kwintesencja małomiasteczkowej obłudy i banału. Takie typy wzięte są z życia i swymi fałszywymi jęzorami nie mniej zabijają niż kule z rewolweru. Hanna Wąsik jako pani sędzina była jędzą pierwszej klasy - może tylko utrzymaną na zbyt takim samym tonie. Zbigniew Yourievski, figura ważna i równie obłudna stworzył doskonały typ z tej niewielkiej roli - szczególnie był dobry w rozmowie z doktorem w akcie trzecim - "To tak bywa..." i cała odpowiedzialność z człowieka spada. Ostatnią osobą czy osóbką, której jeszcze nie wymieniłam, to najmłodsza adeptka teatru - prosto z "Syreny"- Wanda Lissowska (Kasia). Skąd u dziewczątka tu urodzonego taka znajomość i wyczucie jak zachowuje się polska dziewczyna ze wsi, czyli tak zwana "sługa". Mimika, gesty, głos - doskonałe.
Naumyślnie zachowałam na zakończenie omówienie reżyserii. Maryna Buchwaldowa pokazała swój nowy talent. Oczywiście, gdyby nie doskonała sztuka Rittnera, nie byłoby tego dobrego przedstawienia. Ale gdyby nie Maryna i to co ona zrobiła - też by go nie było. Nie mówiąc już o jej uporze i pasji przeprowadzenia tego zamierzenia - bo próby wystawienia tej sztuki przechodziły całe pasma różnych niepowodzeń i pechów - reżyserka poprowadziła swoją młodą i w większości nie bardzo jeszcze doświadczoną gromadkę - nieomylnym instynktem i umiejętnością przekazania swojej wiedzy i swego wyczucia sceny. Wyszło przedstawienie doskonałe. Tak. Nie bójmy się tego słowa. Przez całe przedstawienie przebija prawda znakomitych pomysłów inscenizacyjnych (np. scena dialogu Marii z Kasią na początku przedstawienia, przy jednoczesnym "wyciąganiu" upranego prześcieradła, jak to się kiedyś robiło). Była to scena i komiczna i ustawiająca jednocześnie rolę Marii w jej własnym domu.
Buchwaldowa, wychowanka "Reduty" Osterwy, przeniosła tamte tradycje poprzez te wszystkie lata, jakie nas od nich dzielą, do teatru na emigracji. Przejęliśmy tą pałeczkę. Oby szła ona dalej. Ciekawe też jest w tym przedstawieniu spotkanie wychowanki angielskiej szkoły dramatycznej (Krysia) ze "zdobyczami" dziecięcego Teatru "Syrena", które podrosły i po przejściu Laboratorium ZASP-u stają się pełnowartościowymi aktorami i przejmują, miejsca tych co odeszli. Tak być powinno.
Wychodząc z teatru czułam z przyjemnością: "Mamy prawdziwy teatr". Niech przyjmą to z satysfakcją ci, którzy się do tego przyczynili.