Artykuły

Niektórzy "stąd" i niektórzy "stamtąd"

Wiktor Budzyński swojej no­wej sztuce "Waiting Room", wy­stawianej obecnie w "Ognisku Polskim" w Londynie, dał tło wy­śmienite.

Poczekalnia dworca lotniczego w Londynie. Bezosobowe fotele, aseptyczne stoliki, obcość, zawie­szenie w próżni - odcięcie od świata z zewnątrz. Zapada noc, gęsta jak wata mgła uniemożliwia normalne rozładowanie ruchu, wysłanie zebranych pasażerów w przeznaczonym im kierunku. Zna­my takie sytuacje i zapewne niejeden z nas, mimo niewygody i zniecierpliwienia z powodu narzu­conej bezczynności, zastanawiał się wtedy kim są nieznani współ­towarzysze niedoli, jakie sprawy pokrzyżowało im to przymusowe czekanie, jakie dramaty, proble­my, nadzieje kryją ich na zew­nątrz otępiałe twarze-maski..

Przypadkowymi towarzyszami oczekiwania w sztuce Budzyńskie­go są sami Polacy - ci "stąd" i ci "stamtąd". Wspólny język ła­mie barierę obcości, po chwili każdy mówi z każdym, po kwa­dransie dopuszczeni jesteśmy do ich najbardziej intymnego życia wewnętrznego. To także sytuacja zaczerpnięta z życia - wiemy, o ile łatwiej jest mówić o sobie z człowiekiem zupełnie obcym, którego nigdy więcej się nie spotka. Znane są z powieści, filmu, a i z życia takie zwierzenia przed przy­padkowo spotkanymi ludźmi w po­ciągu, obcym hotelu, zagranicz­nym parku. Pomysł więc nie no­wy, ale bardzo życiowy i bardzo teatralny zarazem.

Na tym więc tle, w magicznie przez Tadeusza Orłowicza zbudo­wanej na scenie lotniczej poczekalni (bo nie wiem jak inaczej określić tego artystę, niż słowem "czarodziej") ustawił Budzyński swoje "dramatis personae".

Bohaterowie sztuki mówią nie tylko o sobie (a każdy z nich przeżywa jakiś osobisty dramat), ale przede wszystkim poruszają ten zawsze pasjonujący i nigdy nie zakończony problem: "my" i "wy", emigracja - kraj, problem wzajemnego ustawienia się, wza­jemnego zrozumienia i... niezro­zumienia.

Jako przedstawiciela emigracji wprowadza Budzyński najpierw typową i może już zbyt ograną postać byłego pułkownika (przepraszam, i dzisiaj pułkownika), który - jak wynika z tego, co o sobie mówi - swój patriotyzm i swoją misję na emigracji wyżywa na zebraniach, w komitetach, pre­zesurach i w przewlekłych roda­ków rozmowach o tym, jak było i jak być było powinno. Drugą fi­gurą emigracyjną jest sentymen­talna i sentymentalizująca pani, tęskniąca bardziej za Plantami krakowskimi niż za Krakowem, jadąca na spotkanie raczej wspomnieniom młodości niż Pol­sce. Trzecią postacią z emigracji jest pan, który nie jest już nawet emigrantem zarobkowym, nie tyl­ko politycznym. Żyje " w powietrzu", działa tu i tam, zarabia na dobre życie dzięki specyficznej koniunkturze, przerzucając szkoc­kie sweterki i irlandzkie szale przez usłużnie dla tych transakcji uchylającą się "żelazną kurtynę".

Czwarty Polak z Zachodu nie uro­dził się w Polsce i nie żyje wśród Polaków na emigracji. To przed­stawiciel młodego pokolenia technokratów, któremu ojczyzną jest cały świat, gdziekolwiek jego za­wód jest potrzebny. Mówi dobrze po polsku, bo "uczył się tylu róż­nych języków, więc chciał poznać i polski".

Z kraju przyjechały i do kraju wracają trzy osoby z przypadko­wo w "Waiting Roomie" zebranej gromadki. Młoda Bożenka, żywa, rezolutna i bardzo warszawska, oszołomiona zachodem, a głównie "szałowymi ciuchami" i sklepami wypchanymi tysiącem smakołyków. Wraca z wizyty u wujostwa. Wyczuwa się, że i w Warszawie nie da sobie w kaszę dmuchać - nawet gdyby w tej "godzinie cze­kania i miłości" nie zdobyła sobie zachodniego narzeczonego.

Do kraju wraca też od syna niemłoda już jejmość, mieszkan­ka Kolanowic (poczta Jelenia Góra), osoba jak to się mówi "pro­sta", jedyna nie narzekająca na swój los - ani na warunki w kra­ju, ani na wizytę w Anglii, która niejedno rozczarowanie musiała jej przynieść; jedyna myśląca o innych, ciepła, prawdziwa, taka która siedzi w Polsce bez speku­lacji "dlaczego". Sól ziemi.

Wysoki młodzieniec o długich baczkach, w obcisłych spodniach i z wielkimi inicjałami "G. B." ("Gorzej Bywało") wymalowany­mi na koszulce, to świetnie pod­patrzony typ bikiniarza, obijaki i bywalca młodzieżowych piwnic jazzowych. Mówi językiem dzisiej­szej polskiej młodzieży, żargonem niezrozumiałym dla niewtajemniczonych, soczystym i przy tym w jakiś sposób sugestywnym. Pod maską cynizmu kryje gorycz i cierpienie swoich rozczarowań; on nie wywozi z Londynu sweter­ków zakupionych za przehandlowane radzieckie aparaty fotogra­ficzne, lecz piekącą zazdrość, że tutaj można mieć zaufanie do człowieka.

W sumie nie jest to wachlarz ty­pów zbyt szeroki. Wydaje mi się, że brakuje w sztuce przedstawi­ciela świata intelektualnego z kraju, jak i kogoś w sposób bar­dziej świadomy reprezentującego cele i sens emigracji. Dopiero wtedy moglibyśmy się spodziewać prawdziwego dialogu: kraj - emigracja, bardziej myślowo po­budzającego, niż tak dobrze już wszystkim znane rozmówki o ciu­chach, chamstwie, brakach w co­dziennym zaopatrzeniu - tam, czy o pękniętych rurach w dom­kach na Chiswicku - tu.

Trzeba jednak przyznać, że Budzyński jest dobrym obserwatorem i te postacie, które zechciał wprowadzić do swojej sztuki, pod­patrzył znakomicie. Czuje się ich autentyzm, czuje się, że wiele ich powiedzeń jest przeniesionych z prawdziwych rozmów. Daje to żywy i bezpośredni kontakt, ale i trywializuje dialog. Obok wyśmienitych powiedzonek (przeważnie autentycznych) mamy rozmowy jakby żywcem przeniesione z Olendorfa, czcze, płaskie. Wydaje mi się, że wynika to stąd, że tak "żywcem" brać rozmowy z życia można tylko w dziennikarskim re­portażu. W sztuce teatralnej czy w powieści powinny one przejść przez warsztat artystycznej obróbki.

Mimo tych mankamentów jest to sztuka w jakimś sensie potrzeb­na i na pewno warta zobaczenia. Mogę zapewnić różnych zblazo­wanych snobów, że różne sztuki znacznie płytsze i słabsze ogląda­ją na scenach niepolskich z wielkim zadowoleniem. Oczywiście decydującym czynnikiem jest w ta­kich przypadkach reżyseria i gra aktorów. A tu - wedle stawu grobla.

Leopold Kielanowski wydobył ze sztuki chyba wszystko, co było w niej najlepszego, nadał przed­stawieniu dyscyplinę, stonował niejedną ckliwość i niepotrzebną łezkę, ostrą linią wyraźniej zary­sował jej kontury. Kilka scen jest kwintesencją dobrego teatru. Scena lądowania we mgle polskie­go samolotu jest nie tylko efek­towna, ale prawdziwie dramaty­czna. Doskonała jest również, za­bawna i brutalna jednocześnie, scena typowej polskiej kłótni, która wybucha nieoczekiwanie a drapieżnie z gładkich i grzeczno­ściowych rozmówek przypadko­wych znajomków.

Wymieniając postacie oczekują­ce swoich lotów na londyńskim lotnisku, nie wymieniłam jednej - tej, która nie czekała na nic i nie jechała nigdzie, a tylko speł­niała swój codzienny obowiązek. Mam na myśli oczywiście stewar­dessę, też Polkę, Danutę Philipp. Wymieniam od razu postać sceni­czną i aktorkę, bo tak zlały mi się razem, że nie mogę myśleć o nich oddzielnie. Od dziś patrząc na "efficient" uśmiechy stewardess międzynarodowych linii lotni­czych będę chyba dopatrywała się w nich spokojnej i szlachetnej twarzy Danuty Philipp, tak świetnie potrafiła się ona wczuć w swoją rolę. Z małej roli stwo­rzyła jakiś potrzebny na scenie element ładu i spokoju.

A teraz kilka słów o reszcie wykonawców.

Najlepsze postacie sztuki, biki­niarz Witold Jędrych i jejmość z Kolanowic (poczta Jelenia Góra), najlepszych też miała wykonawców. A może odwrotnie, może dla­tego, że miały tak dobrych wyko­nawców, te właśnie postacie wyda­wały się najprawdziwsze i najcie­kawsze?

Barbara Reńska jako Barbara Kotula była prosta, ciepła, prze­konywująca w każdym ruchu i słowie. Była śmieszna i wzrusza­jąca zarazem. Scena jej rozmowy telefonicznej z synem dała jedyny chyba moment prawdziwego wzru­szenia na widowni.

Krzysztof Jakubowicz, coraz dojrzalszy artystycznie, coraz pewniejszy siebie, był wyśmieni­tym polskim bitnikiem. Z na pół zrozumiałego żargonu, zza wypra­cowanej maski cynizmu przebija­ły gorycz, ból i romantyzm, do którego Witold Jędrych za Boga by się nie przyznał. Był jedynym, który wprowadził trochę niepo­koju intelektualnego, choć sam tak daleki był od intelektualizmu. Nie wiem czy zgodnie z intencyją autora, lecz na pewno po myśli reżysera scena z gitarą - te cierpkie słowa przy akompania­mencie urywanych akordów - ukazywała jakieś podwójne dno odgrywanego epizodu.

Joanna Rewkowska była bardzo dobra jako rezolutna warszawian­ka Bożena, agresywna i przymil­na. Ależ to ostry kociak! - chcia­łoby się powiedzieć. Nie łatwo wyrwać się z jej pazurków!

Witold Schejbal niewiele mógł wykrzesać z szkicowo zarysowa­nej sylwetki inżyniera elektrono­wego. Był elegancki i szlachetny jak zwykle - dobre oparcie dla szukającej oparcia dziewczyny.

Koniunkturalny komiwojażer dr Rączy w wykonaniu Romana Ratschki był może bardziej śmie­szny i odpychający, niż gładki i groźny w swym maskowanym a głębokim cynizmie - jakim taki typ zwykle bywa.

A teraz niefortunna para daw­nych kochanków: "emigreytan" Józef Kowalski (Stanisław Zięciakiewicz) i Julia Górska (Maria Arczyńska). Ta ostatnia - nie­wdzięczna to i blada rola, naj­mniej ciekawych rzeczy do powie­dzenia, najwięcej płaskich, sztam­powych wypowiedzi, o których wspominałam. Trudno sobie wy­obrazić co z tą rolą można by wię­cej zrobić poza miłym uśmiecha­niem się i ładnym wyglądem, co Arczyńska robiła z powodzeniem. Nieporozumieniem jednak wydała mi się melodramatyczna rozmowa telefoniczna z mężem - nie wypływająca z postaci, a co waż­niejsze, w dalszych scenach nie pozostawiająca śladu zarysowa­nego w niej dramatu.

Co do pułkownika Kowalskiego, to wydaje mi się, że mniej patosu, a więcej ciepła i nawet śmieszno­ści wzbudziło by dla tej postaci tylko sympatię. Jakie by to było miłe gdyby siostrzenica (czy bratanica) poklepała go protekcjo­nalnie po ramieniu i powiedziała pół żartem, ot, żeby staremu na pożegnanie zrobić przyjemność: "To ta Polska cała - to wujcio powiedział ładniej od nas." W te słowa wypowiedziane na serio ani wujcio, ani my me mogliś­my uwierzyć. W ogóle wydaje mi się, że cała ta scena "z sercem przy danym doborze bohaterów nie tłumaczy się w sztuce. Żaden z bohaterów nie wygląda na to, że żyje z Wyspiańskim na codzień. Na zakończenie trzeba pochwa­lić doskonałą ilustrację dźwiękową. Za oknami lotnisko szumiało i żyło swoim własnym, tej nocy specjalnie groźnym i tajemni­czym życiem. Szkoda natomiast, że światła nie dodały więcej na­stroju bezosobowej i chłodnej po­czekalni lotniczego portu.

Różne refleksje nasuwały mi się po zakończeniu sztuki, różne uwagi słyszałam i podsłuchałam. Najwięcej zaskoczyła mnie reflek­sja gościa z kraju, jednego z naj­wybitniejszych (i niekonwencjo­nalnych) intelektualistów: "To pierwsza pozytywna współczesna sztuka polska, jaką widziałem od wojny - taka, jaką u nas na próż­no próbują wydobyć od literatów. To sztuka o dobrych Polakach i o miłości do Polski. U nas by to nie wyszło."

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji