Artykuły

Film to lipa

- Nienawidzę "olewania". Nie toleruję też niesolidności i głupich żartów w czasie przedstawień - mówi JERZY TUREK, aktor warszawskiego Teatru Komedia.

Widzowie lubią bohaterów Złotopolic i listonosza Józefa. A do Jerzego Turka listy piszą?

Jak tylko poruszamy jakiś problem dotykający boleśnie widzów, to od razu jest odzew w listach. Scenarzyści obarczyli mnie i chorobą, i obawą przed utratą pracy - a to czyni moją postać bliską widzom przeżywającym podobne kłopoty dnia codziennego. Przychodzą też prośby o interwencje w różnych sprawach. Niektórzy szukają pomocy u mnie, nie znajdując jej u prezydenta RP, i mając nadzieję, że może ja dam radę załatwić. Wydaje im się, że pracuję w telewizji, a ona przecież może wszystko...

Trudniej być listonoszem czy aktorem?

Jedno i drugie nie jest łatwe. Bycie listonoszem to ciężka fizyczna praca, wymagająca wytrzymałości psychicznej, bo ludzie lubią się zwierzać. Aktorstwo też wymaga odporności na stres. Ciągłe czekanie na telefon z propozycją bywa ciężką próbą.

Ale pan zawsze umiał sobie z tym dobrze radzić.

Nie miałem kłopotów, żeby znaleźć jakieś zajęcie wypełniające mi czas. Lubiłem majsterkować, łowić ryby. To mnie ratowało. Nigdy nie dostawałem drżenia rąk z powodu przerw w pracy, choć zdarzały się i naprawdę długie. Po stanie wojennym przez 10 lat nie stanąłem przed kamerą.

Wielokrotnie pan podkreślał, że nie należy do tych, którzy zabiegają o role. To jak udało się panu przetrwać?

Jak już dostałem propozycję - nie odpuszczałem. Do każdego zadania - i ważnego, i całkiem malutkiego - podchodziłem z jednakową powagą i tak samo intensywnie pracowałem. Jednak pokorny i układowy nie jestem. Nie siedzę cicho, kiedy mam coś do powiedzenia.

A co pana najbardziej denerwuje?

A, dużo rzeczy, ale najbardziej chyba niezawodowe podejście do pracy: nierzetelność, niepunktualność, nienauczony na czas tekst... Nienawidzę "olewania". Nie toleruję też niesolidności i głupich żartów w czasie przedstawień.

Koledzy boją się pańskich reakcji?

Aż taki groźny to ja nie jestem. Ale mówię, że kukułek, czyli niemiłych podrzutków, co niektórzy nazywają żarcikami - nie lubię.

A uchodzi pan za człowieka o dużym poczuciu humoru.

I mam je. Także na swój temat, ale praca to praca, a żarty to żarty.

Przyznał pan kiedyś, że nie tyle lubi występować, co próbować. Dlaczego?

Lubię się męczyć, dochodzić do efektu finalnego. Kiedy jestem go już pewny, to na setnym przedstawieniu gram tak samo jak na premierze. Nie zmieniam, nie kombinuję. Jak się ciągle coś poprawia, to bywa, że z początkowej roli zostają strzępy. A widzowie nie wiedzą, o co chodzi. Staram się być solidny. Lojalny w stosunku do , reżysera, autora i kolegów. Zawsze myślę o tym, żeby komuś nie zepsuć i nie cierpię, jak ktoś mi psuje.

Ma pan bardzo emocjonalny stosunek do teatru.

Bo to dla mnie najważniejsze miejsce. Film to lipa, tam nawet amator może zagrać, jak jest dobry reżyser. Zagrać 200 przedstawień na scenie tak samo - to jest profesjonalizm. Zrozumiałem to jeszcze, kiedy uczęszczałem do Liceum Techniki Teatralnej, w którym wykładało mnóstwo świetnych ludzi związanych z tą dziedziną sztuki - od pracowników technicznych do znawców literatury dramatycznej. Wtedy poznałem tę maszynerię od podszewki. Oglądałem mnóstwo przedstawień. Szkoła teatralna już mi tyle nie dała - tam nauczyłem się głównie warsztatu.

Kończył pan w szkole teatralnej wydział estradowy, ale śpiewający Jerzy Turek jest widzom prawie nieznany...

Bo śpiewanie nigdy nie było moją najmocniejszą stroną. W dodatku po kilku latach uprawiania zawodu zdarzyło mi się nieszczęście - przez głupotę zdarłem gardło. Najpierw wyciąłem migdałki, a potem nie wiedziałem, że powinienem wziąć wiele lekcji emisji głosu, by na nowo nauczyć się mówić. Do tego musiałem wówczas intensywnie pracować głosem, bo takie wymagania stawiała duża sala Teatru Narodowego - i struny nie wytrzymały. Miałem potem z ich powodu dwie operacje. Od tego czasu mam malutki głosik.

Jako absolwent wydziału estradowego bardziej się pan spełnił w Teatrze Syrena, czy w literackim kabarecie Owca?

To dwie różne rzeczy. Syrena to był epizod w moim życiu, a Owca - epoka. Jurek Dobrowolski wywarł na mnie wielki, dobroczynny wpływ. Fantastycznie się z nim pracowało. Od tamtych czasów datuje się też moja przyjaźń ze Stasiem Tymem, którego zresztą nigdy nie poprosiłem o napisanie dla mnie żadnego tekstu. Ale ilekroć zadzwonił z propozycją - nigdy nie odmawiałem. Wszystko to jednak było za mało, żeby zostać prawdziwym artystą estradowym. Do tego niezbędne jest stworzenie postaci, posiadanie stałego, ciągle poszerzanego repertuaru, nieustanne zabieganie o teksty u autorów - a ja nie miałem na to czasu. Oddać się tylko estradzie to ciężka i poważna decyzja.

Ale może te trudy mogłaby zrekompensować żywo reagująca publiczność?

Kiedyś okropnie się jej bałem. Pierwsze przedstawienia Owcy były dla mnie koszmarem. Widzowie byli tak blisko, że zdawało mi się, że widzą jak drżą mi ręce i nogi. Musiałem się przełamać.

To po co pan wybrał ten zawód?

Z rozpędu, bo tak wyszło. Proszę pani, jak skończyłem PWST, to byłem jeszcze całkowicie zielony. Z niczego nie zdawałem sobie sprawy. Telewizja raczkowała, nie było możliwości oglądania zagranicznych filmów. Atrakcją były specjalne pokazy kreskówek Disneya. Jak poszedłem do Kutza na próbne zdjęcia, to miałem wrażenie, że próbuję sił w innym zawodzie. Nie został mi w pamięci ani jeden dzień zdjęciowy, w takim byłem amoku i strachu. Jedynie pamiętam to, że Kutz miał do mnie ogromną cierpliwość.

Czy dziś zmieniły się relacje między młodymi a starszymi aktorami?

Dawniej młodzi byli traktowani z dużym dystansem. To było coś bardziej przykrego niż relacja uczeń - mistrz. Raczej: "przynieś, podaj, pozamiataj". Jak przyszedłem do Syreny, to naprawdę miałem strach w oczach, choć pracowało tam wielu moich profesorów ze szkoły. A z Dymszą, który mnie lubił, to nawet na ryby jeździłem. Do dziś mam piękną wędkę, którą mi podarował. Ale największą szkołę dostałem w Polskim od tuzów polskiego aktorstwa. Po 15 razy każdemu się przedstawiałem, przemykałem cichutko po korytarzach. Aż powolutku mnie zaakceptowali. Dziś w naszym Teatrze Kwadrat jest bardziej przyjacielsko - rodzinnie.

Marzył pan kiedyś o konkretnych rolach?

Nigdy. Przeciwnie - z Teatru Polskiego odszedłem, kiedy umiałem trafnie rozszyfrować, jaką rolę zagram w danej sztuce, zanim jeszcze pojawiło się przy niej moje nazwisko. Stwierdziłem, że pora zmienić port i poszedłem do Hanuszkiewicza do Narodowego, gdzie przez pięć lat pracowałem w takim amoku jak przy pierwszych filmach.

Nie wydaje się panu dziwne, że taki lizus jak trener Wacław Jarząbek z "Misia" zdobył niezwykłą sympatię widzów? A może po prostu dawniej łatwiej było się śmiać?

Nie wiem, czy gdyby dziś żył Bareja, kręciłby takie filmy. Przyznaję, że kiedy dostałem tę rolę, to pomyślałem: "głupi Stasiek, wymyślił jakiegoś idiotę śpiewającego do szafy". Ale prawdą jest, że w życiu takich ludzi spotyka się mnóstwo.

Na czym polegał fenomen Barei?

Czuliśmy na planie, że tworzymy zupełnie inny świat niż ten otaczający nas dookoła. Bareja nigdy nie przywiązywał wagi do szczegółów, nie był precyzyjny. Mówił ogólnie: "No już dobra, to nakręćcie. Tylko słuchajcie, to jest wszystko taka głupota". Ale wcześniej wiedzieliśmy, co grać i jak. Nie krzyczał, co najwyżej jak mu nie wychodziło tak jak chciał, krzywił się: "No, dajcie spokój, bo tu z wami zdrowie stracę. Zróbmy to ujęcie, bo na was już patrzeć nie mogę". Nie było drylu i moblizacji jak u innych reżyserów.

A co pana dziś śmieszy?

Wszystko, co głupie. Telewizja, która przechodzi ludzkie pojęcie. Nasze życie publiczne. Ale nie jest to śmiech oczyszczający.

Czym jest dla pana aktorstwo?

Rzemiosłem, które staram się jak najlepiej wykonywać. I to wszystko.

To zawód dla mężczyzny?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ale właściwie dlaczego nie? Że się nieraz trzeba pomalować, przebrać? Owszem w tej pracy wymagającej ogromnej siły i końskiego zdrowia lepiej sprawdzają się kobiety. Bo są od nas wytrzymalsze, niestety. My się szybciej sypiemy. Zazdroszczę im. Ze wszystkim dają sobie radę lepiej od nas.

Aktorstwo traktuje jedynie jako rzemiosło, ale tworzone przez niego postaci zapadają widzom w pamięć na lata. Tak było m.in. w przypadku szeregowego Orzeszki z "Gdzie jest generał...", Pogorzelskiego herbu Krzywda w "Ja gorę!", trenera Jarząbka w "Misiu". Jest perfekcjonistą i tytanem pracy, ale nie wyobraża sobie życia bez łowienia ryb w głuszy z daleka od miejskiego zgiełku. W poniedziałek, 17 stycznia, będzie świętował 71. urodziny.

Na zdjęciu: Jerzy Turek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji