Naprawdę nie dzieje się nic
"Przed południem, przed zmierzchem" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Nowym w Łodzi. Po pokazie w Warszawie pisze Jacek Wakar w Dzienniku - dodatku Kultura.
"Przed południem, przed zmierzchem" z łódzkiego Teatru Nowego to wspólna praca reżysera Piotra Cieplaka i tancerzy pod wodzą Leszka Bzdyla. Godzina kontemplacji codzienności. Urzekająca
- Na własny użytek nazywam Piotra Cieplaka reżyserem gatunków. Chyba tylko on i Agnieszka Glińska potrafią biegle poruszać się w przeciwstawnych scenicznych stylistykach i konwencjach. Zresztą zmieniają je co i rusz z prawdziwym upodobaniem. Cieplak potrafi przejmująco i nie na kolanach oddać hołd tradycji krakowskiego Starego Teatru, za chwilę bawić się iluzją z warszawską Montownią albo przygotować wieloobsadową superprodukcję w Narodowym. "Ponieważ nie znam końca melodii, próba wygrywania jej za każdym razem na innym instrumencie jest tym bardziej kusząca" - pisze w programie do łódzkiego spektaklu. Warto przeczytać te notatki Cieplaka, bo chyba nigdy wcześniej nie zdecydował się na autorski komentarz do swojego teatru, który na koniec i tak ucieka wszelkim definicjom.
Tak jak ucieka od nich "Przed wieczorem, przed zmierzchem". Z pozoru sprawa wydaje się prosta - to przecież nic innego jak spektakl teatru tańca, pozbawiony słów i linearnie traktowanej fabuły. Jednak już pierwsze chwile przedstawienia zmieniają pewność w niedowierzanie. To nie jest żaden balet nowoczesny, w choreografii nie da się odnaleźć tworzonych dla aplauzu widowni układów. Taniec pięciorga świetnych wykonawców też wcale nie jest specjalnie efektowny. A zatem zostaliśmy nabici w butelkę?
Ależ skąd, wspólny projekt Cieplaka oraz tancerzy - Izabeli Chlewińskiej, Katarzyny Chmielewskiej, Jacka Owczarka, Krzysztofa Skolimowskiego i Leszka Bzdyla - po prostu proponuje zupełnie inne myślenie o ruchu na scenie i w ramach tradycyjnej z pozoru inscenizacji. Gdy to oglądałem, pomyślałem, że pracy Cieplaka i tancerzy najbliżej do głośnego przedstawienia warszawskiego Teatru Studio sprzed lat - "Godziny, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem" Petera Handkego. Reżyserował je obecny szef Nowego Zbigniew Brzoza i poprzez ruch potrafił opisać świat. "Przed południem..." wyrasta także z optyki samego Cieplaka, sytuując się blisko takich jego spektakli, jak "Kubuś P." oraz - przede wszystkim - "Wyprawy krzyżowe". Mogę się mylić, ale sądzę, że ich autor Miron Białoszewski mógłby się poczuć patronem także i tej skromnej opowieści. Mieszkanie, w którym żyje piątka postaci tak, jakby nie widzieli partnerów, byli na scenie całkiem sami. Czas: nieokreślony - te momenty, kiedy nie dzieje się literalnie nic, nie ma nic do roboty, można tylko czekać na szybszy ruch powietrza. Działania dynamiczne i zmierzające do określonego celu, a za chwilę absolutnie bezproduktywne. Ruch i bezruch. "Przed południem, przed zmierzchem" to teatr całkowicie bezinteresowny. Nie żąda jakichkolwiek interpretacji, nie używa wielkich słów, wyrzeka się patosu. Oferuje coś więcej - godzinę wspólnego bycia, kontemplacji tych chwil, na które w ciągłym biegu w ogóle nie zwracamy uwagi. Wydobywa całą urodę codzienności i jej liryzm. W skali kraju jest to rzecz unikalna. Dobrze, że Zbigniew Brzoza zaprosił do Teatru Nowego tancerzy Leszka Bzdyla, dając mu całkiem nowy kolor. Pokazany w. Warszawie spektakl może być w pierwszym szeregu. Chyba że ktoś w Łodzi zadecyduje inaczej. Oby tak się nie stało.