Prima Aprilis
Nie myślę pisać recenzji z "Wyzwolenia", raz żem nie od takich rzeczy, powtóre, że nawet nie widziałem całego spektaklu, po pierwszych dwu aktach musiałem wrócić do łóżka. Przedstawienie było jednak owocem tak wielkiego i (jak się potem okazało) bezinteresownego wysiłku tylu ludzi, że z pewnością zasługuje, by dużo o nim mówić i pisać.
Wykonanie "Wyzwolenia'' wydało mi się ponad spodziewanie dobre, miejscami i chwilami bardzo dobre, w czterech rolach kobiecych znakomite. Pani Kora Brzezińska, śliczna, wykwintna, czarująca, pani Krysia Dygatówna, prawdziwa rewelacja gestu, poetyckiego wdzięku i rasowości, pani Jadwiga Domańska, nieskazitelnie "Wyspiańska" w stylu, nastroju i urodzie i pani Romana Pawłowska, porywająca w dobrych radach pani Hestii, wszystkie świetnie ubrane, każda mówiła wiersz, jak natchniona. To szkoda, że żadna z tych pań nigdy nie chce mówić wierszy na wieczorach autorskich urządzanych przez Związek Pisarzy, dlaczego?
Z mężczyzn najbardziej podobał mi się, aż mnie rozczulił, Michał Kiersnowski, poetyczny, romantyczny, młodziutki, prawdziwy Orcio z Nie-boskiej. W scenie z Harfiarką potraktowany był po macoszemu, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Zięciakiewicz grzmiał karmazynowa ekspresją, Rewkowski wspaniały w masce i sylwecie Geniusza, żałuję, żem go nie słyszał w trzecim akcie. Blichewicz, w ogromnej roli Konrada, mówił wiersz bardzo inteligentnie, miejscami bardzo pięknie, ale był za drobny, zbyt lekki, piórkowy. Jest tenorem lirycznym a to jest partia tenora bohaterskiego i rola wagi ciężkiej. Częste wybuchy furii i gniewu brzmiały histerycznie, ton był nieco jednostajny. Blichewicz mógłby być dobrym Kordianem, nie powinien grać Konrada, jak n. p. nieodżałowany Mariusz Maszyński nie powinien był kiedyś grać Cyrana - ale to są porażki aktorskie na wysokim poziomie i nie przynoszą ujmy.
Reżyseria "Wyzwolenia", miejscami, jak w układzie pierwszego aktu, prawdziwie interesująca, kiedy indziej, jak np. w scenie z Maskami była mniej szczęśliwa - w sumie jednak, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę groteskowe warunki pracy, wykonanie "Wyzwolenia" było przyjemną niespodzianką.
Natomiast sama sztuka wydała mi się szkaradna, strasznie zawstydzająca. Pamiętałem ją piąte przez dziesiąte, ze sceny, sprzed wielu lat, tekstu nie miałem w ręku od czasów gimnazjalnych. Teraz słuchałem go z rosnącym przerażeniem. Wydaje mi się, że gdyby Wyspiański, poza cudownym "Weselem" i śliczną "Warszawianką", poza fragmentami "Nocy Listopadowej", "Akropolisu" i "Bolesława Śmiałego" nie wiele więcej napisał, w każdym razie gdyby nie napisał "Klątwy", "Sędziów" i tego "Wyzwolenia", pozostałby w literaturze naszej geniuszem znacznie wyższej rangi.
Przede wszystkim, nie do wytrzymania przez cały wieczór jest język "Wyzwolenia", zmanierowany, sztuczny, afektowany, nieznośnie secesyjny - przy niektórych bardzo ładnych partiach, co krok jednak popsutych. "Scenę widzę ogromną, ludzie ją pełnią i cienie" - co to znaczy "pełnią"? Ma znaczyć, że zapełniają, ale "pełnią", to znaczy "czynią, wykonywają, spełniają", więc dlaczego to tak? Co to znaczy stężyć słuch"? Po jakiemu to? Dla męskiego rymu, "ptactwo podnosi się na żer", czy to znaczy, że pada ofiarą? We Lwowie, w siódmej klasie gimnazjalnej, mój ukochany profesor, dr. Tadeusz Pini, wyjaśniał nam, że kiedy duch Konrada leci "ponad skały i paści", znaczy to, że leci ponad łapki na myszy, bo "paści" to w gwarze góralskiej łapki na myszy i nic po za tym w języku polskim nie znaczy. Takich przykładów można by mnożyć setki. Kiedy pomyśleć, że wyszły spod tego samego pióra, które napisało cudowny wiersz o pogrzebie Kazimierza Wielkiego - jak i czym sobie to wytłumaczyć?
Jak zrozumieć, że ten sam autor napisał scenę tańca do muzyki Chochoła, scenę od której mróz idzie na widownię i dech widzom zapiera - i tę scenę w "Wyzwoleniu", kiedy Karmazyn chlapie kartami do gry, a robociarze wznoszą nad jego głową topory. Prymityw tej sceny jest czymś tak krępującym, tak niecywilizowanym, że to jako parodia byłoby zbyt grube, a to jest na serio. Hrabiom Potockim notorycznie karta nie szła, to prawda, ale jednak nawet symbolizm narodowy ma swoje granice.
Cóż dopiero, kiedy zaczynają się rozmowy Konrada z Maskami, kiedy ujawnia się intelektualny miąższ i problematyka sztuki - przerażenie chwyta, że kiedyś mogliśmy być pod czarem, czy czadem tych roztrząsań. Tu, nawiasem mówiąc, zawiodła reżyseria. Rozprawa Konrada z Maskami jest jego polemiką z wszystkim, co kołtuńskie, oportunistyczne tchórzliwe, co wrogie mu, obce i przeciwne, ale co jednak tkwi w nim samym i z czym sam, jak Zaratustra Nietzschego, musi się w sobie uporać. Ta rozprawa jest projekcją wewnętrznej dialektyki Konrada, Maski to jego dialektyczne opory i sprzeciwy, powinny mieć taką samą ważkość i powagę w dyskusji, jak on sam. Jeśli z nich zrobić małpiszony, pajacyki i skrzeki, to upada powód, cel i napięcie dyskusji, w której Konrad zawsze ma rację, ale za łatwo i za tanio. (Jedyną maską, która rozmawiała z Kondziem tak jak należało, był p. Z. N.).
A jakie są te racje Konrada? "Połowa narodu jest zła", tę połowę trzeba wytępić. Polacy o słabych głowach powinni stulić pyski, milczeć, dawać się prowadzić Polakom o mocnych głowach. Polakom o słabych głowach nie wolno myśleć, żeby nie przefilozofować Polski. "Więc cenzura? Tak, tak, cenzura". Konrad, oczywiście, nie daje odpowiedzi na pytanie, kto jest Polakiem o mocnej, kto o słabej głowie, komu wolno, komu nie wolno myśleć, kto komu ma prawo pozwalać, czy zabraniać, kto kogo kneblować cenzurą, bo na to pytanie nikt, oprócz Hitlera, nie wynalazł jeszcze odpowiedzi, dlatego właśnie demokracja, wolność i patriotyzm, to pojęcia tak zawiłe i trudne. Przez pół godziny leje się ze sceny powódź frazesów o Sztuce, o artyzmie, o wyzwolinach, o wyzwoleniu, o Polsce, o Bogu - nagle, struchlałemu widzowi uświadamia się, że to jest Wielka Mistyfikacja, że to jest Prima Aprilis.
Ciekawa rzecz, w rozmowie z jedną z Masek, Konrad wyszydza i odrzuca wiarę w "tamten świat", tzn. odrzuca samą istotę, samą filozofię wiary - ale, na zakończenie aktu rozczula się ilustracyjką religijną, klęka przed jasełkami Rodziny, przed scenicznym trickiem, równie tanim, jak "kartograjstwo arystokracji". To, nic innego, jest klęską Konrada - Wyspiańskiego.
Jaka ogromna szkoda, że genialny wizjoner nie doczekał penicyliny, że nie zdołał wyzwolić się z maniery secesji, przybyszewszczyzny, mistyfikacji wagnerowskiej i nietzscheańskiej, że umarł młodo, że napisał "Wyzwolenie".
ALE - może ja nie mam racji? Może nie mam nawet prawa do takiej rewizji własnego sądu? Może całe pokolenie nasze nie ma właściwego stosunku do tej sztuki? Panu Nowakowskiemu, który wygłosił bardzo piękne słowo wstępne przed kurtyną, "Wyzwolenie" wiąże się wzruszeniami wspomnień z dniem odzyskania niepodległości, w roku 1918-tym. Pani Mila Kamińska, która siedziała przy mnie w loży, drżała ze wzruszenia, kiedyś sama grała "Wróżkę,", redaktor "Wiadomości" pamięta Węgrzyna i Leszczyńskiego w roli Geniusza, ja sam pamiętam całonocny spacer z Osterwą po Trzecim Moście w Warszawie, świt wstawał nad Wisłą, a on opowiadał mi o swej koncepcji grania Konrada, jako Piłsudskiego. Kto z nas jest normalnym, wiarogodnym, miarodajnym widzem?
Nie chciałem pisać recenzji z "Wyzwolenia", ale mam pewien pomysł: może nasi najmłodsi publicyści, ci którym Dziennik oddał pełną stronę, może oni zechcą szczerze, własnymi słowami, bez obowiązku wspomnień, czy żalu, zachwytu, czy buntu, powiedzieć nam, co myślą o "Wyzwoleniu"? To by mogło być znacznie ciekawsze, niż jakaś moja recenzja...
P. S. Po napisaniu tego listu i wysłaniu go do Dziennika, przeczytałem felieton pana Nowakowskiego "Deficyt Wyzwolenia". Tyle w nim, jak zawsze, ważnych i ciekawych uwag, że może wolno i warto będzie jeszcze do nich powrócić?