Artykuły

Co się lubi?

Nareszcie na szklanych ekranach zaczęły się częściej ukazywać filmy telewizyjne produkcji polskiej. Nareszcie można powiedzieć, że coś się w tej dziedzinie ruszyło, coś poprawiło. Nie jest jeszcze tak jak być powinno. Po pierwsze - filmów telewizyjnych mogłoby być jeszcze więcej, a po drugie - ich tematyka mogłaby bardziej się obracać wokół spraw współczesnych i polskich, a mniej wokół dalszej i bliższej historii.

Oto na przykład - jeżeli nie liczyć interesującego zresztą, zwłaszcza miłośników jazzu filmu muzycznego "Tryptyk jazzowy" z udziałem zespołów A. Kurylewicza, "Hagaw" i "Novi" - obejrzeliśmy w ubiegłym tygodniu film w reżyserii J. Rybkowskiego "Bardzo starzy oboje" w świetnym wykonaniu B. Ludwiżanki i K. Opalińskiego oraz film pt. "Zbrodnia lorda Artura Saville'a" w reżyserii W. Lesiewicza. Z tych dwóch obrazów "Bardzo starzy oboje" osadzony był we współczesności. Niestety, w poprzednich tygodniach filmów współczesnych prawie zupełnie nie było. Miejmy jednak nadzieję, że ów stosunek współczesności do historii w filmach TVP zmieni się na korzyść tej pierwszej. Poczekajmy, zobaczymy.

Przedsmak emocji olimpijskich dały nam zeszłotygodniowe transmisje z mistrzostw Europy w jeździe figurowej na lodzie. Zawsze, ilekroć na szklanym ekranie oglądam piękne popisy najlepszych łyżwiarek i łyżwiarzy Europy czy świata lub z mistrzowskich rozgrywek hokeja na lodzie, uprzytamniam sobie, jakiej rewolucji w popularyzowaniu włośnie tych dyscyplin dokonała telewizja. Przecież zarówno jazda figurowa na lodzie jak i hokej były dla szerokich rzesz dziedzinami sportu niemal nieznanymi! Dzisiaj już telewizja wychowała u nas miliony kibiców, ba - nauczyła ich - to już normalna kolej rzeczy - wymagać. Ale z obowiązku spełniania tych stale rosnących wymagań telewizja nie zawsze wywiązuje się najlepiej.

Wydaje się, że kiedy w ciągu jednego dnia wypełnia się aż cztery godziny transmisjami z imprez sportowych - jak to było w ostatnią niedzielę - tym bardziej trzeba zadbać o atrakcyjność pozostałych programów, jako że mimo całej popularności sportu, również ci, którzy go nie lubią, chcą mieć coś dla siebie. A w ostatnią niedzielę tej dbałości, przynajmniej do siódmej wieczór, trudno się było dopatrzeć. Dopiero wieczorem dwa filmy oraz dowcipna, wesoła i na pewno obliczona na masowego odbiorcę "Parada parodystów". Ludzie lubią jak się ich wykpiwa, ba nawet sami parodiowani to lubią, bo takie wykpiwanie jest jednym z dowodów popularności.

Przykładem tego może być szef "Giełdy piosenki" Lech Terpiłowski, którego najpierw wykpiono za sekretarki, które na planie nie miały nic do roboty, potem za sposób oceniania piosenek przez członków jury - opowiadających przede wszystkim dowcipy, a ostatnio za krytyków dyżurnych, co najczęściej popisują się swą erudycją. Rzecz w tym, że "Giełda" przyjęła się wśród telewidzów, chociaż nie odgrywa takiej roli, jakiej się po niej pierwotnie spodziewano: nie jest wyrocznią w sprawie tego, co się będzie śpiewać. Jest po prostu okazją do zaprezentowania kilku ostatnich piosenek. Nieporozumieniem natomiast jest wyodrębnianie piosenek dla wsi, jak to zrobiono na ostatniej "Giełdzie". Konsekwencją takiego podziału musiałyby być piosenki dla miasteczka, średniego miasta i dużego miasta. A potem piosenki dla poszczególnych grup zawodowych itp. Piosenka musi być po prostu dla wszystkich i wówczas wszyscy ją przyjmą tak jak na przykład przyjęli zaprezentowany w ubiegłym roku walczyk śpiewany przez J. Połomskiego. "Cala sala śpiewa z nami...".

Teatr Telewizji znów zaprezentował nam niebanalne widowisko Edmunda Morrisa pt. "Drewniany talerz" w reżyserii J. Bratkowskiego. Niebanalne, choć treść jego obracała się wokół spraw banalnych i dobrze znanych z życia codziennego. W gruncie rzeczy w sztuce tej chodzi jednak nie tyle o Klarę Demuson - kobietę, która jeszcze ma prawo oczekiwać czegoś od życia, ani o trochę zagubionego i zahukanego w codziennej krzątaninie męża, ani o sublokatora, ile o starego ojca - wysuniętego na margines życia, narażonego na egoizm własnych dzieci, z godnością przyjmującego ciężki los, skazujący go w końcu na dom dla starców. Jedna tylko wnuczka jest po jego stronie, ale w końcu i ona okazuje się bezsilna. Kiedy jednak, biorąc drewnianą miskę, z której musiał jadać dziadek, "bo wszystko zawsze tłukł", mówi na koniec sztuki:' "Zachowam ją dla was" - słowa te brzmią i jak oskarżenie wobec własnych rodziców, że dla osobistej wygody pozbyli się dziadka z domu i jak ostrzeżenie. Ale jest i coś optymistycznego w tym groźnym zdaniu: że ona jednak dostrzega całą tragedię staruszka, współczuje mu i gotowa jest mu pomóc. Kazimierz Opaliński w roli starego ojca stworzył postać, która na długo utkwi w pamięci, podobnie jak zapewne i cała sztuka.

Jak już o teatrze mowa, wspomnieć jeszcze wypada "Kobrę", która ostatnio zaprezentowała "Spokojną noc" według scenariusza i w reżyserii J. Słotwińskiego. Nie było to jeszcze coś, na co się czeka, lecz w porównaniu z poprzednimi spektaklami Teatru "Kobra" - duża niespodzianka. Oglądało się ten spektakl z zainteresowaniem tym większym, że i reżyseria i gra aktorów były bez zarzutu. No i fabuła, choć - jak na kryminał przystało - niecodzienna, jednak nie wydumana lecz nawet osadzona w rzeczywistości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji