Prosta historia
Mała scena Teatru Studio, do której wiodą wysokie schody na piętro, wyjątkowo sprzyja kameralnym przedsięwzięciom. Jej przestrzeń "przejmuje" i wchłania atmosferę przedstawienia, stwarza też magiczną możliwość bliskiego kontaktu między publicznością i aktorami, pomaga w skupieniu, świetne przedstawienia mieli tu niegdyś Beckett i Różewicz, a ostatnio także Charms i Turrini. Na wypełnionej ciasno widowni nieraz bywa duszno i gorąco, ale ten rodzaj niewygody jest swoistą ceną za przeżycia duchowe, mobilizuje też widza do aktywnego uczestnictwa.
Tym razem w Studio zagościł Conor McPherson, współczesny irlandzki autor, uznany za najzdolniejszego pośród dramaturgów młodego pokolenia w Irlandii, obok McDonagha, Roche'a i Barry'ego. Agnieszka Lipiec-Wróblewska wystawiła jego "Tamę", czyli "The Weir" - przedstawienie, którego bezpretensjonalna uroda, prostota środków i szlachetność myśli są największymi atutami. Niewielkie, skąpo oświetlone pomieszczenie, o dość ponurych wiśniowo-brunatnych ścianach, robi wrażenie może mało schludnego, ale za to nastrojowego, wiejskiego irish pubu. Jest w nim wszystko, co potrzeba: kontuar, wysokie stołki, maszyna do rozlewania piwa, spory wybór trunków, kilka stolików, a nawet kanapa i piecyk. Gospodarzem jest Brendan (Redbad Klynstra), bystry, dowcipny, ale i skryty chłopak, na ogół dobrze znający swoich gości. Trudno zresztą nie znać tu ludzi, skoro nie ma ich wokół zbyt wielu. Okolica pusta, mroczna, jak dowiadujemy się z rozmów, raczej nie sprzyja życiu towarzyskiemu. Każdy, kto tu zagląda, reprezentuje inny typ dziwaka, samotnika, gaduły albo milczka, spokojnego bądź wybuchowego: Jack (Krzysztof Majchrzak), Jim (Piotr Bajor), Finbar (Aleksander Bednarz). Łączą ich dziwne relacje wzajemnych niechęci, ale i przywiązania, podejrzliwości i tęsknoty. Na mglistych i wietrznych bezdrożach pub jest dla nich przystanią - miejscem kłótni, docinków i żartów, a przede wszystkim przypomnień o nieżyjących, choć w niewytłumaczalny sposób stale obecnych wśród żywych. Wśród postaci Jack Majchrzaka jest postacią o najsilniejszej osobowości, wyraźnie wiodącą prym. W niej, by tak rzec, ogniskują się napięcia, uczucia innych bohaterów. To właśnie między Jackiem a przybyłą tu z daleka Valerie (znakomita Maja Ostaszewska) tworzy się w ukradkowych spojrzeniach, ukryte w podtekstach, najbardziej interesujące, niedopowiedziane porozumienie. Nie ma w przedstawieniu Agnieszki Lipiec rodzajowości, szczególnej dbałości o szczegół. Ale też nie ma takiej potrzeby, by go wprowadzać. Koloryt pejzażu i otaczającego świata wyłania się z opowiadań bohaterów. Na pierwszy rzut oka może wydać się on nieciekawy i drugorzędny, ale tak naprawdę właśnie owa wilgotna, przejmująca chłodem aura sprzyja wynurzeniom i przywoływaniu zdarzeń niesamowitych. Istnieje więc między jednym i drugim - krajobrazem i słowem - jakaś tajemnicza, trudna do uchwycenia zależność. Początkowo rozmowy wydają się monotonne, zanurzone w sennej atmosferze baru, przy powoli sączonym piwie, później - coraz bardziej intensywne. Pojawienie się w pubie nieznajomej, młodej kobiety, pełnej uroku i subtelności, nieco zagubionej w męskim towarzystwie wprowadza ożywienie. Przejmująca historia życia, jej tragicznie zmarłego dziecka i zachowanej z nim nadprzyrodzonej bliskości stanowi moment kulminacyjny przedstawienia. Valerie Ostaszewskiej opowiada jakby mimochodem, bez emocji, w zdziwieniu dla własnej śmiałości i jednocześnie z silnej potrzeby podzielenia się z innymi. Autentyczność i surowość, jakie cechują relację, powodują, że cichną rozmowy i śmiechy, a wzruszenie udziela się również widzom. Owo delikatne emocjonalne zawirowanie sprawia, że czas płynący w tym miejscu powoli, jakby nagle przyspiesza, rośnie napięcie, które za chwilę pozornie opadnie i wszystko wróci do wcześniejszego rytmu. Ale po tym opowiadaniu nic nie będzie takie jak dawniej. Tak, jak za tamą zmienia się nurt wody, każdy z bohaterów wyjdzie z pubu na swój sposób odmieniony: bardziej skupiony, współczujący, mniej zasłuchany w siebie, jakoś lepszy.
"Tama" należy do przedstawień, które w gadaniu i słuchaniu zamiast w wartkim biegu zdarzeń odkrywają złożoność i zmienność ludzkich przeżyć. Będąc jedynie skromnym wycinkiem życia, spektakl paradoksalnie ukazuje całą jego panoramę, krótki epizod zastępuje kilka aktów. To nie tylko sztuka taką sztukę skroić, ale i wiarygodnie pokazać na scenie, tak by nie drażniła i nie nudziła statycznością, ograniczoną tematyką, jałowością, "nic-nie-dzianiem". Reżyser potrafiła skutecznie ominąć niemal wszystkie podobne mielizny. Do tego jeszcze z obcego nam, bądź co bądź, kulturowo obszaru wyłoniła pole oswojone, wspólne, uniwersalne.