Artykuły

Z kibla do nieba

KIEDY człowiek się dowiaduje, że "Prezydentki" Wernera Schwaba grane były już na scenach Krakowa, Wrocławia, Bielska-Białej, Olsztyna i Bóg raczy wiedzieć gdzie jeszcze, to człowiek zaczyna podejrzewać, że to jeszcze jedna z tych zachodnich małoobsadowych sztuk na dwie, a co najwyżej cztery osoby, którymi żywi się dziś polski teatr, bo są tańsze w produkcji niż pełnokrwiste, duże dramaty, bardziej poręczne w eksploatacji, a i zawieźć je można wszędzie, gdy trzeba dorobić gdzieś w trasie lub pokazać się na jakimś festiwalu. To dzięki takim sztukom (oraz monodramom) mogą jeszcze funkcjonować ledwo dyszące z braku finansów imprezy typu naszej powoli dokonującej żywota Lubelskiej Premiery Teatralnej i w gruncie rzeczy można by się na nie nie obrażać, gdyby nie żal i nie tęsknota za teatrem prezentującym coś więcej niż tylko farsy na troje aktorów i dramaty psychologiczne na duet.

Na szczęście, okazało się, że kariera "Prezydentek" w teatrach całej Polski (a i Europy), to nie tylko sprawa kameralności, a więc i rzeczonej poręczności. Nie decyduje też o owej karierze moda czy nawet kultowe traktowanie kolejnego "poety przeklętego", który zmarł przedwcześnie i swym odejściem z tego padołu łez nakręcił koniunkturę na własną twórczość, tak jak w naszym kraju miało to miejsce w przypadku Wojaczka, Poświatowskiej czy Stachury. Nie! "Prezydentki" to po prostu bardzo dobra sztuka. Tylko tyle i aż tyle. Rzecz jasna, można było się o tym przekonać znacznie wcześniej czytając dramaty Schwaba, ale na przykład niżej podpisany nie lubi - z wyjątkiem lektury Szekspira i "Aktu przerywanego" Różewicza - tego robić, bo uważa, że sztuki należy przyswajać w miejscu do tego przeznaczonym, czyli w teatrze. Dobrze przy tym mieć trochę szczęścia i trafić na dobrą realizację. Mnie się to udało.

LUBELSKIE "Prezydentki" w reżyserii specjalizującego się w - że się tak wyrażę - kameralistyce Jerzego Jasińskiego oglądamy podobnie jak dwie z trzech zrealizowanych poprzednio przez niego sztuk w ciasnej i dusznej Sali Reduty. Aktorki mamy jak na dłoni, więc wypowiadane przez nie kwestie uderzają w nas bezpośrednio, z fizyczną odczuwalnością słowa. A że są to kwestie z - jak to nazwano - " dramatu fekalnego ", w powietrzu po drugiej stronie umownej rampy wyczuwa się nie tyle zapach fekaliów, co konsternację. Na widowni słychać nerwowy śmiech, typowy objaw zażenowania. Schwab potrafi jednak tak żonglować słowami powszechnie uważanymi za obraźliwe, tak operować wątkami tematycznymi, po których sięganie równie powszechnie uważa się za wstydliwe, że szybko pojmuje się, że za tym swoistym sztafażem kryją się głębokie treści. Nie dosyć tego, równie szybko pojmujemy, że bez tych "ozdobników", bez babrania się w ludzkiej kloace przesłanie sztuki nie zabrzmiałoby tak mocno, a obraz tragedii samotności trzech "prezydentek" (cóż za ironia zawarta jest w tej nazwie!) nie byłby tak dojmująco rozpaczliwy.

Sztuka Wernera Schwaba i w tym jest specyficznym dramatem teatralnym, że w zasadzie nie operuje dialogami, a przynajmniej ogranicza je do minimum. Słyszymy przenikające się, niekiedy symultaniczne monologi trzech kobiet opowiadających o swym życiu. Zaciera się granica pomiędzy realnością a marzeniami, prawdą i konfabulacją. Rozpoczyna się okrutna psychodrama - jak się okaże, wielkie, pranie brudów; ale i wielka projekcja tęsknot, oczekiwań, złożona z niespełnień. Kuchnia jednej z bohaterek z kredensem - ołtarzem, głównym elementem niezwykle trafnej, esencjonalnej scenografii Barbary Wotosiuk, staje się świątynią spowiedzi, koncelebrowaną przez trzy protagonistki mszą, w której obrządek kontrapunktowo, też ironicznie, już od uwertury spektaklu kapitalnie wprowadza dopełniająca ideę przed przedstawienia, oparta na gregoriance muzyka Marcina Blażewicza.

JERZY JASIŃSKI, który zawsze lubił i potrafił pracować z kobietami, zdecydował się na zdawałoby się karkołomne posunięcie i wybrał do obsady aktorki, które - z jednym wyjątkiem -przyzwyczaiły nas do ról z zupełnie innej bajki. Wprawdzie Anna Świetlicka jako Greta jest jak zwykle sexy, ale przecież widzimy, że tu chodzi o zmysłowość przechodzoną, zaprzeszłą, chociaż jej bohaterka potrafi w jakiejś mierze być wciąż atrakcyjna i - jak słyszymy - jej idol, Fred, w tańcu pcha paluch tam gdzie nie trzeba. Fertyczna, kipiąca zazwyczaj energią Joanna Morawska w "Prezydentkach" została wyciszona i tylko wybuchy wściekłości Erny pokazują coś z ról, z jakich tę aktorkę zapamiętaliśmy. Ale to dzięki wyciszonym marzeniom Erny, jej imaginacjom i tęsknotom -za wyidealizowanym rzeźnikiem Wottilą widzimy, jak wielką kreację stworzyła w tym przedstawieniu. Jest rola Joanny Morawskiej jego prawdziwym objawieniem, bo w bardzo dobrej roli Anny Świetlickiej można się dopatrzeć odwołań do środków prawie zawsze stosowanych przez tę aktorkę (tu akurat bardzo dobrze wykorzystanych), a do ponadprzeciętnego, wręcz wielkiego aktorstwa Hanny Pater jesteśmy, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, od lat przyzwyczajeni.

Rola Maryjki jest dla Hanny Pater wręcz wymarzona. Nie wiem, czy którakolwiek z pozostałych aktorek Teatru Osterwy uniosłaby ją na takie wyżyny, na jakie wyprowadziła ją ona. Jej Maryjka to osoba pełna kompleksów, znerwicowana, jąkająca się, kurczona tikiem, ale świadoma tego swojego przedziwnego, wydumanego posłannictwa dającego wiarę, że z kibla można pójść wprost do nieba. Jej wejścia z kloacznymi opowieściami są najdonioślejszymi punktami tej oczyszczającej mszy, tak samo pełnej kiczowatości jak cała religijność jej jej partnerek, "prezydentek" ze śmierdzącego gównem parlamentu świata.

SIŁĄ największą przedstawienia wyreżyserowanego z czułością (i z egzystencjalnym bólem) przez Jerzego Jasińskiego są rozbudowujące się sekwencje monologowych opowieści bohaterek. Przejścia od imaginacji roztańczonej Grety, poprzez duszone rzeczywistością biznesowo-sentymentalne marzenia Erny, aż do uświęconej objawieniem, ale paradoksalnie najbardziej trzymającej się ziemi tyrady Maryjki, która na końcu staje się wyrachowanie zimna w punktowaniu naiwności przyjaciółek, układają się w dramatyczny ciąg, pną się na szczyty ekspresji dławiącej odbiorcę, wciskającej go w fotel. Widowisko, jeśli można użyć takiego słowa, osiąga rytm ronda, kręci się coraz szybciej, by osiągnąć kulminację w oczyszczającym finale, który jest jak ofiara złożona na ołtarzu, jak dotknięcie prawdziwego sacrum. Początkowe uczucie zażenowania niknie bez śladu. Okazuje się, jak bardzo forma miała posłużyć autorowi do wydobycia głębokich treści i jak bardzo w tym zabiegu pomogli mu realizatorzy lubelskich "Prezydentek ".

W programie towarzyszącym przedstawieniu, zredagowanym zresztą (znowu brawa!) przez samego Jerzego Jasińskiego, który wszak jest, jeszcze jest kierownikiem literackim Osterwy, zdążono wydrukować nazwisko Krzysztofa Torończyka jako dyrektora naczelnego naszego teatru dramatycznego, chociaż objął to stanowisko zaledwie sześć dni przed premierą "Prezydentek". Sadzę, że w tym akurat przypadku nowy pan dyrektor otrzymał dobry spadek po poprzedniku, dyrektorze Cezarym Karpińskim, który sztukę Wernera Schwaba wprowadzał do repertuaru. Oby - życzę tego szczerze nowemu szefowi Teatru im. Juliusza Osterwy - takich spadkowych aktywów okazało się więcej!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji