Krystyna Borowicz: Zmarła na rękach przyjaciela
Studiowała historię sztuki. Nie marzyła, by być aktorką. Została nią przez przypadek. Koleżanka poprosiła ją, by poszła z nią na egzamin do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Recytowała wiersz Cypriana Kamila Norwida "Fortepian Chopina". Koleżanka przepadła, a Krystynę Borowicz przyjęto na studia. Spodobała się wielkiemu Leonowi Schillerowi, który rektorował w owym czasie szkole w Łodzi.
Wiele razy publiczność zgotowała jej owację.
Gdy Schiller w 1949 roku objął dyrekcję Teatru Polskiego i stanowisko rektora warszawskiej PWST, zabrał cały rocznik do Warszawy. A rocznik był naprawdę niezwykły. Razem z Krystyną Borowicz studiowali m.in.: Mirosława Dubrawska, Halina Dunajska, Zdzisław Tobiasz, Marian Łącz, Bernard Michalski, Robert Rogalski. Rano studiowali, a wieczorem statystowali i grywali niewielkie role w teatrze. Szkołę pani Krystyna skończyła w 1951 roku. Rok wcześniej, 21 stycznia debiutowała na scenie Teatru Polskiego, z którym potem związana była przez kolejnych 10 lat. Zagrała tu wiele znakomitych ról, m.in.: Agafię Tichonownę w "Ożenku" Gogola w reżyserii Bronisława Dąbrowskiego, panią Tundal w "Porfirionie Osiełku" Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w reżyserii Jana Ciecierskiego. Aktorka była bardzo lubiana przez publiczność. Krytycy nie szczędzili jej entuzjastycznych recenzji.
Kiedy przeniosła się do Teatru Ateneum, publiczność pokochała ją za "Bubę" - przedwojenną kobietę luksusową i za powojenną "Koleżankę z pracy" w spektaklu Agnieszki Osieckiej "Niech no tylko zakwitną jabłonie". Po każdym przedstawieniu, a było ich ponad tysiąc, nagradzano ją i cały zespół oklaskami na stojąco.
Podobała się jako aktorka, podobała się jako kobieta.
To samo było z "Kramem z piosenkami" Leona Schillera, w którym stworzyła świetne postacie Żony i Panny Marianny. "Kram..." prezentowany był w Paryżu w Teatrze Narodów. Równie gorąco przyjmowany jak w Polsce. Ale nie tylko spektakle muzyczne były jej domeną. Jako aktorka o wszechstronnym talencie mogła zagrać wszystko. Była więc Królową w "Murzynach" Geneta, Panią Peachum w "Operze za trzy grosze" Brechta. Anną w "Kuchni" Weskera. Martą w "Głupim Jakubie" Rittnera i Donną Lubricą Terramon w "Gyubal Wahazar" Witkacego. Ostatnie jej role w Ateneum to Hrehowiczówna w węgierskiej sztuce "Szalbierz" w reżyserii Macieja Wojtyszki i Serafina w "Samobójcy" Erdmana w reżyserii Andrzeja Rozhina.
Podobała się nie tylko jako aktorka. Podobała się również jako kobieta. Oczarowana jej urodą i wdziękiem, ale też osobowością i talentem, malarka Maja Berezowska uwieczniła piękną twarz Krystyny Borowicz na swoich obrazach.
W filmie pani Krystyna debiutowała w 1956 roku rolą Pleciugi w "Warszawskiej syrence". Potem zagrała między innymi w "Giuseppe w Warszawie" "Poszukiwany, poszukiwana", "Bicz boży". W roku 1990 zachorowała na serce. Przeszła na emeryturę. Nie chcąc całkowicie rezygnować z zawodu, przyjmowała jedynie propozycje radiowe. Z czasem i te odpadły, bo pojawiły się nowe choroby, związane z wiekiem. Jej ostatnią rolą była rola Aktorki w serialu "Twarze i maski" (2000 rok).
Pochowana została w Augsburgu, obok córki.
Kiedy w 1998 roku, pisałem o niej w "Życiu na Gorąco" w rubryce "Ludzie, których nie można zapomnieć", była jeszcze w dobrej formie. Z wielką miłością mówiła wtedy o teatrze i o swojej ukochanej córce Justynie mieszkającej w Niemczech oraz wnuczce Korze, wówczas 16-letniej. Mniej chętnie wspominała swego męża, którego poznała w czasach gimnazjalnych, długoletniego dyrektora Polskiej Kroniki Filmowej. Od tamtego czasu minęło 11 lat. Wiele się zmieniło w życiu Krystyny Borowicz i w życiu jej najbliższych. Kilka lat temu zmarła córka Justyna. Wnuczka Kora wyszła za mąż i urodziła córkę...
O śmierci Krystyny dowiedziałem się od naszego kolegi Tadeusza Chudeckiego (pracowali razem w Teatrze Ateneum, a prywatnie przyjaźnili się). Zmarła na jego rękach...
W "Gazecie Wyborczej" znalazłem tylko dwa nekrologi. Od Teatru Ateneum i od wnuczki oraz prawnuczki, które przyjechały do Polski, aby zabrać prochy Krystyny Borowicz i pochować razem z jej córką Justyną w Augsburgu.
Reszta o Niej zapomniała. A przecież jeszcze tak niedawno była znana i ceniona... Przykro mi, że świat zrobił się tak nieczuły, a pamięć ludzka krótkotrwała. Zapomniano, że była wybitną aktorką, wspaniałą koleżanką i prawym, wartościowym człowiekiem. Kochała swój zawód, świat i ludzi. Kiedy wchodziła na scenę wszystkim rozpromieniały się twarze...
Trudno jest pogodzić się ze śmiercią każdego człowieka. Z odejściem tych, których znaliśmy, przyjaźniliśmy się, podziwialiśmy, i którzy byli wspaniałymi ludźmi jeszcze trudniej. Fakt, że aktorka pochowana jest poza Polską sprawia, że pustka po niej jest jeszcze bardziej dojmująca.