Artykuły

Czekając na absoluta

"JangaJan - Hej Joe!" pod opieką artystyczną Macieja Wojtyszki Teatru Polonia w Warszawie na pl. Konstytucji. Pisze Agnieszka Michalak w Dzienniku - dodatku Kultura.

Janga Jan Tomaszewski w spektaklu "Hej Joe!" granym na placu Konstytucji w Warszawie przypomina chwilami Greka Zorbę, któremu nawet największa katastrofa nie jest w stanie odebrać chęci do życia...

Teatr Polonia przyzwyczaił już nas do spektakli ulicznych, które oprócz rozrywki stawiają niełatwe pytania, ale przede wszystkim pokazują kawałek zwykłego życia, czasami pełnego absurdów. Dość wspomnieć "Lament na placu Konstytucji" Krzysztofa Bizio i przejmującą rolę Marii Seweryn. Jej bohaterka drżącym głosem opowiadała o kradzieży płaszcza, na który nie było jej stać. Tą pozornie banalną historią aktorka zahipnotyzowała cały plac, który na kilkanaście minut jakby stanął w miejscu. Rok później powstała świetna 30-minutowa etiuda w reżyserii Łukasza Kosa "Starość jest piękna" z Marią Klejdysz w roli głównej. I znów na warszawskim dziedzińcu grali życie.

Spektakl "JangaJan - Hej Joe!", chociaż utrzymany jest w nieco innej konwencji, bo bliżej mu raczej do bluesowo-rockowego koncertu niż do teatralnego spektaklu, z poprzednimi produkcjami ma jednak wspólny mianownik. Znów bohater opowiada nam o uwierającej rzeczywistości, o jakimś wewnętrznym złamaniu. O życiu tu i teraz.

Już kwadrans przed rozpoczęciem przedstawienia wszystkie miejsca przed niewielką sceną ustawioną na placu są zajęte i niektórzy siadają na chodniku. W tle sceny, pod filarami, krąży główny bohater ubrany w długi, zielony, lekko wytarty płaszcz i ciemne okulary. Sprawia wrażenie, jakby zżerały go nerwy. Po chwili wchodzi na scenę, bierze gitarę i zaczyna świetną dziesięciominutową instrumentalną uwerturą. Potem zdejmuje okulary i zachrypniętym głosem zaczyna opowiadać o swoim bohaterze, a może i o sobie. Życie upływa mu na kolejnych nieudanych romansach. Kobiety przychodzą, odchodzą, dają szczęście, ranią. Wierni są tylko koledzy z podwórka, z którymi zawsze można wy-

pić absoluta, "poszukać absolutu" i przez chwilę poczuć się jak Jimi Hendrix, który po koncertach palił gitary. Te krótkie, zaledwie kilkuzdaniowe monologi są jak spowiedź kogoś, kto czuje, że przegrał, ale wie, że to jeszcze nie koniec. Aktor przeplata je pieśniami (np. własną interpretacją "Hej Joe!" swojego idola Jimiego), które wprowadzają kolejne wątki do jego historii. Tomaszewski pozuje na steranego życiem barda, który lubi ponarzekać, poświntuszyć, a jak życie po raz kolejny da mu w kość, to zaszyje się gdzieś w kącie z gitarą i wylize rany. Podniesie się po porażce i pójdzie dalej, gdzie indziej poszuka szczęścia. Jego bohater ma w sobie coś z kloszarda, ale i z szarmanckiego uwodziciela. Aktor chwilami sugestywnie zawiesza głos, skupia wzrok na jednym punkcie, jest jakby nieobecny. Potem budzi się z letargu i znów próbuje przekonywać, że to, co ma do powiedzenia, jest ciekawe.

O ile w pierwszej części mu się udaje, o tyle w drugiej historia traci tempo i staje się nużąca. Trochę razi też moralizatorski ton Tomaszewskiego, którym próbuje drwić z kolorowych gwiazd tańczących na lodzie. Nie wiadomo również, po co aktor na koniec zapewnia widzów, że bylejakość nie jest dla niego. On ciągle ma "czyste buty"... Całość ogląda się bez bólu. Tomaszewski doskonale odnalazł się w konwencji teatru ulicznego, który robiony jest także z myślą o przypadkowym widzu. Dlatego warto odwiedzić plac Konstytucji i posłuchać dobrze zagranych i nieźle zaśpiewanych songów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji