Artykuły

Z pamiętnika Festiwalu Aleksandryjskiego

Jewgienij Sokolinskij, "Czas Pik", nr 36, 1-7 października 2008.

Z pamiętnika Festiwalu Aleksandryjskiego

Szczury i królewny.

Krytyk nie musi wymyślać kontrastów. One leżą na powierzchni. Ledwo "Szczurami" w reż. Michalea Thalheimera według Gerharta Hauptmanna zakończyły się występy Deutsches Theater, jak już przyjechał do Petersburga warszawski Teatr Narodowy z "Iwanowem" według sztuki Antona Czechowa w reż. Jana Englerta.

"Iwanow" i "Szczury" - to zdecydowanie przeciwległe światy artystyczne. []

Demoralizacja i ułuda/pokusa

Po szczurzej norze, gdzie grzebią się w nieczystościach ludzie - potwory, w "Iwanowie" wznieśliśmy się do carskich komnat. Nie w sensie przepychu dekoracji - scena "odziana" jest ascetycznie, w szlachetny czarny aksamit. A w sensie otwarcia na oścież przestrzeni Teatru Aleksandryjskiego i większej sympatii dla ludzi. Może nie zasługują na sympatię. Reżyser Jan Englert określił temat "Iwanowa" jako "rozkład inteligencji". Bóg z nią, a niech się rozkłada! A co my mamy do tego? Na konferencji prasowej Englert chwalił się: "Jestem specjalistą od ról kobiecych". To prawda. Piękne panie, wyrażając się po polsku, to prawdziwe "królewny".

Spektakl zaczyna się, kiedy wychodzi Sara - Danuta Stenka. Słowo "wychodzi" nie jest zbyt adekwatne. Aktorka robi trzy fikołki przez głowę. Jest jak żywe srebro, porywcza, muzykalna. Żadnego suchotniczego kaszlu a la Margarita Gautier, cierpiętniczych, błagalnych spojrzeń. Rozumiejąc, że wszystko stracone, Sara nagle zaczyna śpiewać petersburski hymn "Czyżyk", a po okrutnym zdaniu męża "Niedługo umrzesz", nagle odnajdujemy ją w desperackim tańcu. Kiedy Sara z rozmarzeniem wspomina minioną miłość z Iwanowem, patrzyłem na nią i zdecydowanie zgadzałem się z internautą - nieznany wielbiciel poinformował, że Danuta Stenka (zwróćmy uwagę, że zagrała w 39 filmach) jest najpiękniejszą kobietą na świecie.

Ale czyż Saszeńka - Karolina Gruszka (zagrała w 24 filmach) nie jest królową? Szczególnie w białej sukni ślubnej z dwumetrowym trenem. I w kostiumie amazonki - smukła, giętka, namiętna. Sasza to jeszcze dziewczynka, ale nadrabia miną, chcąc udowodnić swoją śmiałość. Iwanow skulił się pod stołem, a Gruszka go stamtąd wyciągnęła, bucikiem odsunęła bezduszne ciało w potrzebne dla danej sceny miejsce i wpiła się ustami w usta. Biedny, biedny Iwanow między dwiema rozrywającymi go pięknymi kobietami. Jak tu nie zatęsknić!?

W różowej sukience z zawiniętym w obwarzanek warkoczem

Reżyser Englert przyznał się, że nie we wszystkim udało mu się zgrać warszawskie gwiazdy. Każda - to osobny teatr. Tak więc mamy bogatą Marfuszę (Anna Seniuk - zagrała w 50 filmach). Mocnej budowy ciała Babakina w różowej sukni z warkoczem zwiniętym w obwarzanek (styl kijowskiej pani premier Julii Tymoszenko) komiczna ze swoją torebką z lat pięćdziesiątych XX wieku, przyjemna jako wykonawczyni salonowych romansów i bosej tancereczki. Babka pragnie prestiżowego zamążpójścia i kiedy Borkin oświadcza się w imieniu hrabiego ona odchodzi wyzywająco kręcąc biodrami kokietując słowami. Seniuk sama wymusiła oklaski w trakcie spektaklu.

A jest jeszcze Grażyna Szapołowska (zagrała w 46 filmach). Polscy krytycy nazywają aktorkę kobietą fatalną polskiej kinematografii. Po przeszarżowanej roli skąpiradła Ziuziuszki nie da się tego potwierdzić. Zinaida Sawiszna chodzi dumna i z obrażoną miną. Zgrabną budowę pani domu utrzymują jakby dwa gorsety. Dopiero dowiedziawszy się o sprawkach męża wydaje z siebie krzyk rozpaczy.

A co z mężczyznami? Są również i oni. Przede wszystkim legenda polskiego teatru i filmu Andrzej Łapinki (zagrał w 71 filmach). Takiego arystokratycznego, brzydzącego się wszystkim Szabelskiego z pewnością więcej już nie zobaczę. Wszyscy są bardzo dobrzy, prócz wykonawców dwóch głównych męskich ról. Iwanow (Jan Frycz) jest piękny i mądry, ale jak w przypadku wszystkich poprzednich Iwanowów, ospałość, obojętność przykrywają w nim pozostałe cechy. Poczucia humoru, w odróżnieniu od czarującego Englerta, nie posiada zupełnie. Prostolinijny w jeszcze większym stopniu niż u Czechowa jest rezoner doktor Lwow (Karol Pociech).

Polscy aktorzy - mężczyźni wspaniale dyskutują, siedząc przy stole (na przykład na początku drugiego aktu). Wieloznacznie bezsensownie. Iwanow i Lwow cały czas niezgrabnie stoją. Nie są w stanie zrozumieć się, a jeszcze nie wiedzą, co począć z rękoma. Nic dziwnego, że reżyser w drugiej wersji swojej realizacji (pierwsza powstała w roku 1990) nie pozwolił takiemu Iwanowowi się zastrzelić. Samobójca wstał z podłogi, powiedział: "Można postąpić inaczej" i był taki.

Z natury Englert najwyraźniej jest tradycjonalistą. Czechowa nie obraził, ale finał z wielokropkiem (który reżyser postrzega jako znak naszych czasów) nie przekonał mnie. W oryginale koniec jest melodramatyczny, jednak psychologicznie zrozumiały. Ale ta Stenka! Jak to dobrze, że zobaczymy ją w "Fedrze" i "Giovannim" (na festiwalu "Bałtijskij Dom")!

Piękno nie uratuje sensu

Dmitrij Cylikin, "Wriemia Nowostiej", nr 182, 2 października 2008.

Zakończył się Trzeci Międzynarodowy Festiwal "Aleksandryjski"

[] Język Jana Englerta w "Iwanowie" przygotowanym w warszawskim Teatrze Narodowym, różni się od języka Michalea Thalheimera, jak Underworld od Macintosha.

Teatr Narodowy (jak Deutsches Theater) wedle pomysłu Walerego Fokina został zaproszony do reprezentowania na festiwalu teatru narodowego swojego kraju. "Iwanow" czyni to dobitnie, solidnie, w starej konsekwentnej manierze lat siedemdziesiątych XX wieku (nie przypadkiem w sali adepci BDT [Bolszoj Dramaticzeskij Tieatr] Towstongowa pokrzykiwali: "Jak się stęskniliśmy za takim teatrem!"). Sztuka Czechowa, w zasadzie, została odegrana tak, jak "ją napisano", zagrana równo, trochę z nutką tęsknoty, reżyser zajął się przede wszystkim szczegółami psychologicznymi, chociaż czasem pozwala sobie na odcienie "autorskiej" reżyserii - potwornie staromodne, (obawiam się, że jeśli jeszcze raz zobaczę, jak bohater "odchodzi ku śmierci", to znaczy - w światło w głębi sceny - w "Iwanowie" właśnie w taki sposób ewakuuje się Sara - to wyjdę z teatru).

Sarę gra Danuta Stenka i właśnie ona wybija się na tle dość mocnej grupy znanych polskich aktorów. Bywają rzadkie istoty ludzkie, specjalnie stworzone dla sceny - ich obecność na scenie samo w sobie staje się głębokim sensem. Stenka jest właśnie taka: spektakl niczego nowego do naszej wiedzy o czechowowskiej sztuce nie wniósł, za to podarował nam radość poznania, jakie zniewalające może być obrócenie głowy, jak szyja harmonijnie wyrasta z ramion, jak harmonijnie delikatne ruchy stóp i dłoni mają swoje odbicie w delikatnych zachwycających intonacjach.

Danuta Stenka pojawiła się jeszcze w tytułowej roli w "Fedrze" Mai Kleczewskiej. Pani Kleczewska jest jak najbardziej na bieżąco z "tendencjami", niewielki błąd polega tylko na tym, że ktoś jej najwyraźniej powiedział, że one są "aktualne". Tak więc: na scenie, gdzie siedzą również widzowie, wygospodarowana została świetlna biurowa przestrzeń z podwieszanym sufitem, z lampami imitującymi dzienne światło, z dwojgiem działających drzwi do windy, z parą szpitalnych łóżek na kółkach, z ogromnym stołem. Co należy (a raczej już od dawna należy) zrobić z tym wszystkim w "aktualnym" europejskim spektaklu? Na stole należy uprawiać seks (albo przynajmniej spróbować), przy czym wprost leżąc na talerzach z jedzeniem. I rzucać się jedzeniem. I żeby krew jak nie pocie-e-e-e-kła - zalewając głowę, koszulę, pół sceny. Rozebrać do gołego, najlepiej mężczyzn. Miłość francuska na pierwszym planie bardzo ubarwi całość. Muzyka, co oczywiste - techno: trzeba zbudować dyskomfort sytym obywatelom, zresztą oni właśnie po to tu przyszli.

Wszystko to mamy. Wszystko to już widzieliśmy, napatrzyliśmy się. Kiedy w końcu wypływają jakieś urywki tekstu (zbudowanego z drobnych szczątków z Eurypidesa i współczesnych szwedzkiej i węgierskiej parafrazy klasycznej historii) zaczyna się robić ciekawie - oto Fedra, wijąc się po stole, emocjonalnie, szczegółowo opowiada o swojej erotycznej namiętności do Hipolita i znów zobaczyć tę zaskakującą wytworną piękność w ruchu - to dla widza niezwykła przyjemność. Cała reszta to nadęty banał.

Tym nie mniej Walery Fokin cieszył się z możliwości pokazania w Petersburgu tej "Fedry", bo jak sam stwierdził: "W ten sposób kształtuje się gust". Co prawda to prawda: gust doskonali się dzięki możliwości porównania jak największej ilości przedmiotów. Fokin w katalogu festiwalu nazwał Berlin teatralną stolicą Europy, ale przecież jasne jest, że pojechać i zobaczyć tamtejsze premiery może sobie pozwolić o wiele mniej osób, niż na naszym festiwali zapełniało salę Teatru Aleksandryjskiego. Wcześniej tę misję edukacyjną spełniał w Petersburgu festiwal "Bałtijskij Dom", teraz jego monopol upadł. Całe szczęście.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji