Artykuły

Wolności granice najprawdziwsze

PRZED DZIESIĘCIU laty "Pierwszy dzień wolności" tryumfalnie przeszedł poprzez połowę z górą scen w kraju. To nobilitowało, więcej: to nadawało rangę, która każe zaliczyć sztukę do wąskiej grupy dzieł stanowiących współczesną klasykę. W ciągu tych lat dziesięciu utwór Kruczkowskiego obrósł w literaturą krytyczną równie bogatą ilościowo co niejednoznaczną interpretacyjni: Wszyscy zgadzali się, że sztuka podejmuje sartrowski problem wolności i konieczności wyboru. Żeby zaś nie było już żadnych wątpliwości wskazywano, że Inga ginie na kościelne, wieży tak jak bohater "Dróg wolności". Tak samo, a przecież inaczej bo jest ten utwór artystyczną polemiką z filozofią egzystencjalną. Wywód nie jest tu może najbardziej precyzyjny i jednoznaczny stąd tez właśnie owe skrajne interpretacje krytyczne. Zupełnie to jednak zrozumiałe w dziele artystycznym, które przemawia obrazem nie logicznym sylogizmem. Usprawiedliwione tym bardziej, gdy uświadomimy sobie, że u podstaw fabularnej anegdoty legł fakt autentyczny, wszystkie zaś jenieckie kompleksy były autorowi najbliższe, bo bezpośrednio przeżyte.

Krytycy - przynajmniej niektórzy - tropiący problemy wolności jako uświadomionej konieczności, mniej uwagi poświęcili innej sprawie. Wraca tu przecież obsesyjne u Kruczkowskiego stwierdzenie "Niemcy są ludźmi" (tak, przypomnijmy, brzmieć miał pierwotnie tytuł ,,Niemców"). Tym razem wszelako są to zupełnie inni Niemcy, skończył się już ich sezon w Europie, niedawni zwycięzcy powaleni zostali na kolana. Czyżby więc i tym razem "gloria victis"? Na pewno nie - odpowiada pisarz - ale przecież Niemcy są jednak ludźmi...

Czy sztuka wytrzymała próbę czasu? Czy po latach dziesięciu nadal zachowała moc przekonywania i wzruszenia? Odpowiedź może być tylko jedna - TAK. Treści, które ze sobą niesie są na tyle uniwersalne, że jedno dziesięciolecie nic tu zmienić nie może. Więcej - nasze, bardzo już polskie tym razem, doświadczenia, zmuszają do bardzo emocjonalnego podejścia do wszystkich tych spraw i problemów.

Trzeba więc podjąć próbę opisania wrocławskiego przedstawienia. Premiera (dla kronikarskiej ścisłości - druga już wrocławska realizacja "Pierwszego dnia wolności") wyszła najdosłowniej w przededniu 25-rocznicy pierwszego dnia wolności i pokoju, a przygotowana została, jak rozumiem, z myślą o tej rocznicy i o udziale gospodarzy w Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych. To zobowiązuje.

JERZY KRASOWSKI "kupił mnie" na wstępie skreśleniem sceny z ogrodnikiem Grimmem. Był to wtręt zupełnie nieusprawiedliwiony. Scena ta - wywodził swego czasu autor - tłumaczy jak Inga zdobyła broń. A jak weszli w jej posiadanie polscy oficerowie Września tuż po opuszczeniu oflagu? Przecież nie wlekli karabinów w dwudziestokilometrowym marszu. Bezpańska broń w pasie przyfrontowym nie jest wcale rzadkością. Tak więc w wersji wrocławskiej oglądamy widowisko respektujące trzy klasyczne jedności, co w tej sztuce wydaje się cenne i Interesujące. Konsekwentne choć czasem dyskusyjne są też inne skreślenia. Darujmy sobie małą Lorchen, choć i jej dialog z Anzelmem w akcie trzecim nie jest bez znaczenia dla kompozycji sztuki. Brak Lorchen stwarza też fałszywą sytuację - było dwu chłopów i dwie dziewczyny, w jednym pustym domu. Jeden chłopak przespał się z dziewczyną, drugi nie.

Jeszcze mniej uzasadnione wydaje mi się skreślenie W finale drugiego aktu. U Kruczkowskiego Luzzi powiada: "Ależ tak, tak. Siądą przy dtole naprzeciw pana. Niech pan już nic więcej nie mówi, wiem. już wszystko". U Krasowskiego nie ma mowy o siadaniu przy stole, nie ma o tym mowy zresztą także w kwestii Michała. Sytuacja: Luzzi już przytula się do Michała, wyzywająco patrząc na Ingę. Sens obrazu: Wszystko dla zwycięzców, tego nauczono ją w BDM. Efekt: Plakat, a od tego Kruczkowski był zawsze daleko.

Inny przykład z tego samego cyklu. Doktor (Igor Przegrodzki) pręży się przed Janem jak gefrajter przed feldmarszałkiem, W ogóle przedstawienie jest wewnętrznie pęknięte. Wielki salon w mieszczańskim domu, domu kupieckim, więc raczej bogatym, wyposażony jest w graty wyciągnięte piwnicy. Nie największy to problem... Jeśli jednak reżyser decyduje się na realizm psychologiczny...

Bardzo podobał mi się spacer Jana i Michała w akcie I - chyba, że o co innego tu chodziło. Jeśli więc już ów realizm psychologiczny, to pamiętać trzeba także o innych równie istotnych szczegółach. Choćby "hundemarke", a więc jeniecki znak rozpoznawczy, wypożyczony został na tę okoliczność z teatralnej szatni. Niechże reżyser ze scenografem spróbują ponosić na szyi taki medal już nie przez pięć lat, ale choćby tyleż miesięcy. Zastrzeżenia budzi także krój mundurów, a przede wszystkim czapek, głównie zaś brak jakichkolwiek dystynkcji, które przecież - świadczą o tym dowodnie liczne zapisy - stanowiły w jenieckiej społeczności problem, którego lekceważyć nie wolno. Powie ktoś: drobiazgi, szczegóły... Powie ktoś inny: szło o odrealnienie, niech mówią same racje filozoficzne, niech się zetrą postawy. Zapewne, ale sens, by nie rzec wielkość, tej sztuki polega właśnie na tym, że sprawy bardzo ogólne ukazane Są poprzez bardzo konkretną sytuację określonej grupy ludzi. Poprzez kriegsgefangeński mikrokosmos.

NIE JEST zaś na pewno drobiazgiem fałszywe ustawienie postaci. O Doktorze wspomniałem. Ważniejszy jest jednak problem Anzelma. Reżyser uwierzył zapewnieniom Tadeusza Drewnowskiego, że Anzelm (patrz program) to "życiowy abnegat". Bardziej jednak w tymże programie przekopują mnie słowa Krzysztofa Wolickiego: "Bardzo to głupio, a widziałem takie inscenizacje, ośmieszać racje Anzelma; są prawdziwe, a jeśli błędne, to tylko dlatego, że "niepełne". Anzelm jest postacią autentyczną, o jego pierwowzorze wspominają liczni jenieccy kronikarze. Anzelm jest u Kruczkowskiego postacią śmieszną trochę, alr tragiczną zarazem. Jest partnerem w dialogu o prawdziwej wolności. Jego wolność skończyła się właśnie w momencie, gdy inni są nią upojeni. Był samotny tam za drutami, jest samotny także teraz. Kruczkowski był zbyt taktowny, by to ośmieszać. Anzelm sceniczny jest półgłówkiem i batalionową łajzą. WITOLD PYRKOSZ wybronił się i w tej sytuacji. Ale wybronił swoje aktorstwo, nie był w stanie obronić postaci.

Nie ma "Pierwszego dnia wolności" bez Anzelma. Ale nie ma go przede wszystkim bez Ingi, a więc bez tragicznego konfliktu rodzącej się miłości ludzi z dwu stron barykad. Jeśli jednak wszystko, co mówi Inga, jest bądź koturnowe i puste, bądź kokietliwe i egzaltowane (w scenach bardziej lirycznych) cala ta sprawa przestaje nas obchodzić. Także znakomita scena z patefonem w interpretacji ANNY LUTOSŁAWSK1EJ nie robi najmniejszego wrażenia. W tej sytuacji na plan pierwszy (też niesłusznie) wysuwa się Luzzi (MARTA ŁAWIŃSKA) i jej bardzo życiowo-konsumpcyjna sprawa z Michałem (ANDRZEJ HRYDZEWICZ). FERDYNAND MATYSIK (Jan) robi co może, byśmy uwierzyli w jego uczucie do Ingi. I choć takiej Ingi w ogóle chyba pokochać nie można, w końcu nas przekonać zdołał. Nie najlepiej się dzieje, jeśli najbardziej zapadają w pamięć krwiste postacie drugiego planu ANDRZEJ POLKOWSKI, (Hieronim), ROMUALD MICHALEWSKI (Paweł) i MARIAN WIŚNIOWSKI (Karol).

"Pierwszy dzień wolności" jest na pewno filozoficznym dyskursem; teatralnie jest jednak sztuką co się zowie aktorską. I o tym zapomnieć nie było wolno.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji