Artykuły

Sztuka na miarę

Przez polskie sceny tryumfalnie kroczy "Sztuka", komediodramat francuskiej pisarki Yasminy Rezy. Wielki sukces scen europejskich, w Polsce doczekał się już pięciu inscenizacji, szykują się następne. Warto u progu nowego sezonu przyjrzeć się powodzeniu tego skromnego dziełka, sprawdzić, jakie w jego tryumfie kryją się wskazówki dotyczące rynku sztuki teatralnej.

Bohaterowie Yasminy Rezy mają koło czterdziestki. Zdobyli już albo właśnie zdobywają sobie pozycję, stabilizację, prestiż. Serge jest wziętym lekarzem dermatologiem, rozwodnikiem i pracoholikiem; Marc - cenionym inżynierem w dziedzinie aeronautyki, domatorem; Yvan, najbardziej rozwichrzony z nich - sprzedawcą tekstyliów przekwalifikowującym się właśnie do branży papierniczej za sprawą ojca dziewczyny, z którą za chwilę weźmie ślub. Przyjaźnią się od lat, może od studiów; ich bliskość najwyraźniej przetrwała liczne życiowe burze i nieporozumienia. I oto kryzys w ich stosunki wnosi właśnie sztuka: konkretnie sztuka malarska. Serge kupuje awangardowy obraz modnego i drogiego malarza Antriosa; Marc określa dzieło mianem kompletnego gówna, a konesera-neofitę podejrzewa o bzika. Kłótnie osiągają natężenie rozwodowych awantur; Yvan w roli arbitra, nieustannymi niezręcznościami pogarsza tylko sprawę. Niewzruszonej dotychczas zażyłości grozi ruina.

Tę nieskomplikowaną fabułę można czytać na wiele sposobów. Można widzieć w niej wiwisekcję mniej lub bardziej utajonego homoseksualizmu (choć to najprostszy i najmniej ciekawy trop). Można dostrzegać mądrą i ciepłą, acz pozbawioną złudzeń, analizę wielkiej męskiej przyjaźni, subtelnych duchowych więzów latami wytrzymujących próbę życia, rzadkich i cennych. Ale i analizę wypłukiwania tych więzów przez czas, przez wrastanie w ciepłe domy, żony, meble i obrazy, przez zwykłe duchowe lenistwo bądź niewcześnie rozbudzone ambicje i miłość własną. W kryzysie wywołanym przez wtargnięcie pewnego obrazu między trzech mężczyzn kryć się więc może spóźnione i burzliwe pożegnanie z młodością, z deklarowaną i kultywowaną przez wiele lat chłonnością i otwarciem na świat, na które dziś brak czasu i sił. Kryć się może pewnie też i początek męskiego klimakterium. Ale również rozpaczliwa próba zatrzymania czasu pełna irracjonalnej pretensji do całego świata; jej to komicznym przejawem staje się owa dzika zazdrość o kawałek płótna. Obraz Antriosa zawiera jedynie białe paski na białym tle. Namiętności dopisuje odbiorca. I otoczenie.

Sztuka Rezy daje wielkie pole do popisu reżyserom i aktorom. Wystarczy popatrzeć, z jakim nabożeństwem Andrzej Hudziak w Starym Teatrze nosi ten obraz, jak obrzuca go skrywanymi spojrzeniami pełnymi uwielbienia. Jak Krzysztof Dracz we wrocławskim Polskim wydobywa z prostodusznego Marca nieoczekiwanie twarde tony, jak ujawnia jego skłonności do nieledwie psychologicznego terroryzmu. Jak Maciej Stępniak z Teatru im. Witkiewicza w Zakopanem bojaźliwie bada grunt, na którym może się poruszać, nie wchodząc między ostrza potężnych szermierzy i nie dopuszczając do totalnej klęski. Notabene tylko w zakopiańskim spektaklu Piotra Dąbrowskiego przyjaźń wychodzi obronną ręką z próby. Krystian Lupa w Krakowie patrzy na swych bohaterów z melancholijną pobłażliwością. Najmłodszy w tym gronie reżyserów Paweł Miśkiewicz zda się największym pesymistą: we wrocławskim przedstawieniu rany już się raczej nie zabliźnią.

Kolejne premiery "Sztuki" w Gdańsku, Szczecinie i następnych teatrach pewnie powiększą jeszcze ten zasób odkryć psychologicznych. Aliści nie tylko na bogactwie charakterologicznych niuansów zasadza się przecież atrakcyjność tego tekstu.

Oto w trzech męskich osobnikach łażących po scenie raz wreszcie ma szansę przejrzeć się pewna część publiczności, której nader rzadko teatr ma ochotę podsuwać zwierciadło. Ambitni, wrażliwi inteligenci, którym w studenckiej młodości współczesna sztuka w rozmaitych przejawach wypełniała kawałek życia, a i dziś, choć poszli w biznesy, pobudowali domy i nie wszystko cenią sobie, na ile czas pozwala, artystyczną twórczość. Właśnie zaczyna być ich stać na kupowanie dzieł sztuki pięknych przedmiotów. Wciąż lubią teatr - wcale nie tylko głupie farsy i konwencjonalne ramoty. Przy odpowiednim snobistycznym połechtaniu dają się nawet nabrać na rozmaite Antriosy. Potrafią - nie zawsze, ale często - otwierać się na nowe formy. Cenią odwagę. Nie lubią tylko nudnych pił, odwalanej celebry i pustoty, a także środowiskowych rebusów dla wtajemniczonych, i trudno im się dziwić.

Czyż nie do takiej właśnie publiczności adresowali swój teatr Leon Schiller, Arnold Szyfman, Erwin Exer, Zygmunt Hubner, Kazimierz Dejmek, Konrad Swinarski? Czy nie ta właśnie klasa średnia wypełnia dziś po większej części teatry w Europie Zachodniej? Teatr polski ostatnich wielu sezonów ma w stosunku do tych widzów sporo grzechów na sumieniu. Grzech paternalizmu i nieomal młodopolskiego antyfilisterstwa - owocujący ryczałtową pogardą dla profanów z jednej strony. Grzech schlebiania ze strony drugiej: odcedzanie propozycji ze wszystkiego co drażliwsze, ostrzejsze i trudniejsze, żeby się tylko kochany gość nie zniechęcił. Najskuteczniejszą ekspiację za te i inne przewinienia stanowi - co dobrze już na szczęście wiadomo - traktowanie potencjalnych widzów najpoważniej i najrzetelniej, jak się da, bez taryf ulgowych i specjalnych. Teatrom, które tak właśnie czynią, coraz sprawniej udaje się sztuka dziś najważniejsza: łączenie artyzmu z frekwencją.

Bo z pewnością nie chodzi o to, żeby bohaterowie Yasminy Rezy a la polonaise dyktowali kształt teatru na swoją miarę. Ale jeśli nie chcemy mieć życia teatralnego, w którym krewnych i znajomych królika starcza na trzy wieczory, a potem trzeba watować widownię szkolnymi wycieczkami, to nie da się uciec od pytania, w czym poszczególne propozycje repertuaru mogą być pociągające dla doktora Sergiusza ze szpitala rejonowego, inżyniera Marka z Instytutu Aeronautyki czy nieśmiałego Iwana z nowo otwartej hurtowni materiałów biurowych.

Czy na przykład atrakcyjne dla wspomnianych panów będą "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie, czyli prawdziwa natura miłości", sztuka wystawiona przez warszawski Teatr Dramatyczny?

Kanadyjski dramatopisarz Brad Frazer napisał był w gruncie rzeczy publicystyczny szkic o rozpadzie świata. Gdzieś w suterenach i barach wielkiej metropolii młodzi ludzie bez celu i życiowych szans, bez miłości i wiary w cokolwiek, traktują narkotyki, seks, używki, nowych partnerów, nawet zbrodnię jako rodzaj dopalaczy wypełniających czarną pustkę życia. Nic stałego, wieczna pogoń za kolejnymi podnietami ze świadomością, że i tak ich w końcu zabraknie na zawsze. Komentując sztukę w "Dialogu" Piotr Bratkowski pisał o "umierającej prowincji pod koniec tysiąclecia", doczytując siew tekście Frazera uogólniającego, syntetycznego obrazu kreślonego bez specjalnych sentymentów wobec bohaterów; ich zimny (i upiornie banalny jednocześnie) wizerunek miał poruszyć obserwatorów na widowni.

Reżyser Grzegorz Jarzyna (tym razem używający pseudonimu Brokenhorst), skracając i dynamizując dramat, wyciął Frazerowi realistyczne tło i zastąpił je projekcją wyobraźni bohaterów. Utkał świat spektaklu z odwołań do wideoklipów i filmów, opuścił z wyciągu gumowe lalki z sex-shopów, wypełnił ścieżkę dźwiękową spektaklu miksem wszystkich gatunków muzyki od rocka aż po Marię Callas. Stworzył gęsty ciąg znakowy, pozwalający znakomicie komunikować się z widownią najmłodszych pokoleń, dla których te sygnały to przecież codzienna strawa duchowa. Jednocześnie jednak zniweczył wpisany w tekst Frazera dystans do przedstawianego świata. Kazał widowni przeżywać dramaty i dylematy pustych jak butelki po piwie bohaterów grubo powyżej rzeczywistej wartości owych problemów. Recenzenci pisali potem, że reżyser stworzył świetne widowisko, tylko dramat okazał się za słaby. Nieprawda: reżyser świadomie położył nacisk na to, co w dramacie było z założenia wątłe. Wysoką cenę zapłacili aktorzy: jeszcze Marek Kalita wybronił swego majestatycznego geja, pozostali, z Magdaleną Cielecka i Jolantą Fraszyńską na czele, brnęli po szyję w banał swoich ról.

Zysk: spektakl śledzony przez małolatów z wypiekami na twarzy; znane dźwięki, ekscytująca tematyka w znacznym nagromadzeniu i tony sentymentu. Strata: obojętność starszych widzów (myślę, że naszych znajomych od Rezy: Sergiusza, Marka i Iwana też); natłok perwersji seksualnych dawno przestał dorosłych podniecać, niewyszukane sentymenty nudzą, a w zobiektywizowanym języku taki teatr niczego ciekawego o prezentowanym świecie nie mówi.

Boję się o Grzegorza Jarzynę, będącego niewątpliwie jednym z największych talentów ostatnich lat (od października szefa artystycznego warszawskich Rozmaitości), ale przejawiającego zadziwiającą skłonność do ucieczek od intelektualnej warstwy dramatów, do krycia się przed nią w gąszczu powierzchownych, niewyszukanych symboli. Tak było w "Bziku tropikalnym", gdzie wyleciała cała Witkacowska przewrotka w finale, nie pasująca do obrazka, tak było w ..Iwonie" w Starym Teatrze, zmienionej w opowieść o pięknej, zakochanej kobiecie, czyniącej z siebie ofiarę za zepsuty świat. Niedługo reżyser przystępuje do nowej pracy: będzie nią "Doktor Faustus" Tomasza Manna we wrocławskim Polskim. Tu przed potężnym bagażem intelektualnym nijak już nie czmychnie, tu swój wspaniały widowiskowy temperament będzie musiał wprząc w służbę dyskursu. Życzę mu sukcesu we wszystkich rejestrach: i widowiskowym, i intelektualnym. Co prawda, gdy mu się uda, przestanie być sztandarowym przykładem młodego luzackiego twórcy, przeciwstawianego starym próchnom. Ale to tylko lepiej.

Sezon, który minął, nie należał do artystycznie urodzajnych. Na palcach jednej ręki przyszłoby policzyć spektakle wybitne. Brakowało prapremier, odkryć repertuarowych zarówno na polu krajowym (z dawien dawna traktowanym po macoszemu), jak i międzynarodowym. Ci, od których oczekiwać należałoby mistrzostwa, zaskakiwali nierzadko kompromitującą bezradnością; ci, którzy od lat dobrze się zapowiadali, w wielu przypadkach bez żenady spoczęli na laurach. Zabrakło dynamicznych, napawających nadzieją debiutów.

Ale też daję słowo honoru, że, włócząc się po kraju, o wiele rzadziej, niż jeszcze chwilę temu, zasiadałem wśród widzów karnie spędzonych z garnizonu czy ze szkoły'. Widywałem prawdziwe, zakręcone kolejki przed kasami i sale zapełnione na spektaklach wcale nie szykowanych pod publiczkę. Odczuwałem wokół rzeczywiste zainteresowanie i ten cudowny rodzaj uroczystego skupienia i podniecenia, w którym objawia się podstawowy narkotyk cowieczornego spotkania przez rampę. Może zatęsknili za sztuką, wszystko jedno ze snobizmu, z chandry czy z wewnętrznego musu? Przyszli. I małolaty piszczące z przejęcia na "Szczątkach", i trzech średniaków od Yasminy Rezy, i wielu innych.

Nie ma dla teatru istotniejszego zadania, niż przyjąć ich godnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji