Artykuły

Polowanie na motyla

Nałkowska do Gombrowicza: "Tam jest mnóstwo (...) rozmaitych smaków, smaczków, jakaś taka, wie pan, swoista serdeczność, coś specjalnego... ale w to trzeba wniknąć, przyjrzeć się z bliska, poszukać tego..." Gombrowicz do Nałkowskiej: "Jeżeli pani zacznie przyglądać się temu pudełku zapałek, wydobędzie pani z niego cale światy (...) gdyż powiedziano: szukajcie a znajdziecie." A Krystian Lupa? Gdy osią tajemniczości spektaklu "Rodzeństwo" okazały się kalesony, okazało się zarazem, że nie istnieje nic, w czym Lupa nie doszukałby się dokładnie tego, czego akurat poszukuje. A że zawsze poszukiwał tajemnicy - tajemnica kwitła wszędzie.

W scenografiach mieszkała tajemnica, mroczne kąty uśmiechały się do nas tajemniczo, do granic ludzkich możliwości spowolniony rytm spektakli mrugał do nas tajemniczo, domem tajemnicy był aktor, tajemnica wyskakiwała z filiżanek z kawą, z okien, z szaf i niezawodnych sinych poświat, tajemniczość czaiła się w dźwiękach, we wszechogarniającej nudzie i monotonii, w senności i w suficie, w podłodze i w nodze od stołu, w klimatach, kwiatach i herbatach. W powietrzu również.

Dużo tego było. Bardzo dużo. I za każdym razem - prawie to samo. Lupa cokolwiek powszedniał. Wszyscy coraz lepiej zaczynali się orientować w tym metafizycznym interesie, wiedzieli co i jak, czego się spodziewać, co będzie i jak się skończy. Ciemność Lupy stawała się jasna. Powstał nawet niesmaczny dowcip. Chcesz mieć jasność? - spójrz przez lupę. Ten jak najbardziej osobny teatr stanął nagle w samym centrum trywialności. Zmieniał się w dziwacznego McDonaldsa tajemnic. Rilkego z ketchupem poproszę, Big Brocha i jeszcze może Musila do popicia, byle z lodu i z gazem. Po konsumpcji zaś można było bez najmniejszych przeszkód duchowych powrócić do normalności. Nie zawodni zaś lupolodzy przystępowali do mozolnych egzegez. Że nie z ketchupem, tylko z duchem; że nie Big, lecz Hermann i nie do popicia, jeno do przeżycia. Może tak, może nie... W istocie - obojętne.

Tym bardziej obojętne, że oto Lupa opuszcza swe alchemiczne podziemia. Wychodzi na światło dzienne. Bierze na warsztat "Sztukę" Yasminy Rezy i - odwrotnie niż dotychczas - nie sprowadza literatury do swojej jaskini. Postanawia zagrać nie swoimi kartami i nie na swoim terenie. Wychodzi do normalności. Staje na ziemi. Czy wyczuł, że w swych otchłaniach zaczyna cokolwiek przynudzać? A może szukał wytchnienia przed drugą częścią "Lunatyków"? Wszystko jedno. Dość, że wyszedł. I bardzo dziwacznie wygląda.

"Sztuka" Rezy jest stąd. Z normalności, z realności, ze zwykłości dnia codziennego. Nie jest to orli lot i nie jest to kreci tunel. Ot, prosta historyjka, trochę śmieszna, trochę smutna. Ale tylko i wyłącznie oraz dokładnie - trochę. Bez żadnych cudów na kiju. Są oto trzej dobrzy przyjaciele. Dorośli, inteligentni mężczyźni. Normalni. W każdym razie nie targają nimy żadne fundamentalne kły cierpienia. Marc - inżynier i intelektualista, Yvan - pracownik hurtowni papierniczej oraz Serge - zamożny lekarz dermatolog. On właśnie da się pewnego dnia ponieść fanaberii i za ogromne pieniądze zakupi awangardowy bezsens. Będzie to obraz, przedstawiające białe paski na białym tle. I jak to czasem w życiu bywa - rozpoczyna się komedia. 2 byle powodu. Idiotyczny obraz zadziała całkiem jak powieszony wróbel w "Kosmosie" Gombrowicza. Z wolna zacznie drażnić, męczyć, generować dziwaczne kwestie. Obraz bardzo szybko przestanie być istotny. Okaże się zaledwie pretekstem. Panowie przypatrzą się sobie, trochę pokłócą o przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Coś się w nich odrobinę poprzesuwa, na nowo poustawia, odświeży. I tyle. Przyjaciele odegrają przed sobą - trochę z musu, trochę dla zabawy - małą psychodramę. Po czym powrócą do normalności. Na przykład - do stołu. Tym właśnie kończy się "Kosmos": "Dziś na obiad była potrawka z kury".

A zatem - komedia. Komedia z małym cieniem czy też smutkiem pod podszewką. Komedia pełna miejsc błyskotliwych. Rzecz teatralnie bardzo dobrze, skrojona, szybka, jasna i inteligentna. A u Lupy?

Prawdę powiedziawszy wolałbym, żeby Lupa jednak nie wychodził normalności naprzeciw. Lepiej by chyba było, gdyby - starym zwyczajem - wziął "Sztukę" Rezy pod pachę, wrócił do alchemicznej jamy i upichcił tam w ciszy i samotności coś własnego. Choćby głęboką opowieść o druzgoczącym wpływie awangardy na i tak już kompletnie skołatane nerwy współczesnego inteligenta. Wolałbym, gdyż to, co jest - owszem - jest komedią, ale z pewnością nie tą, o którą chodziło.

Proszę sobie tylko wyobrazić słoneczne, niedzielne popołudnie w Cetniewie. I naszych ciężarowców proszę sobie wyobrazić, naszych chłopców od przerzucania dziesiątków ton żelaza, którym trener w końcu zezwolił pobiegać boso po łące i nałapać trochę motyli. Fenomenalne monstra w pogoni za lekkością. Oto pierwsza jakość "Sztuki" Krystiana Lupy. Bo niby kimże są dziś jego legendarni aktorzy - Zbigniew Kosowski (Marc), Andrzej Hudziak (Serge) i Piotr Skiba (Yvan) - kimże są, jeśli nie sztangistami ducha? A tekst Rezy, czym jest, jeśli nie scenariuszem teatralnej lekkości? Na krawędzi tych światów narasta dokładnie to samo, co na łąkach Cetniewa. Pokraczność, nieporadność, niezręczność, zagubienie i dużo, dużo aktorskiego zdumienia. Że można siedzieć, niczego istotnego nie dając do zrozumienia; że woda smakuje lepiej, jeśli proceder jej picia nie musi sugerować zagadek bytu; że długie spojrzenie nie zawsze oznacza kosmos. Słowem - najgłębsi aktorzy świata w śmiertelnym zwarciu z brakiem głębinności. Trochę jak dzieci we mgle. Stąd właśnie dużo w tym przedstawieniu zwyczajnego aktorskiego bałaganu, rozsypki, nieokreśloności i efekciarstwa. Stąd granie starymi numerami - Skiba jak zwykle balansuje na krawędzi szlochu, Hudziak daje do zrozumienia, że jego mruk jest szczytem intelektu, zaś Kosowski znowu jest jakimś zdroworozsądkowym, by tak rzec, rydzem.

Ale to dopiero połowa niezręczności. Jest bowiem i tak, że Reza każe swoim bohaterom wypowiadać pewne kwestie na tzw. stronie, I nic ponadto. Parę zdań dla samego siebie, szybka refleksja, sekundowa pauza. Co najwyżej trzydziestosekundowa. I powrót. Tak Reza wyczuwa rytm normalności, kiedy to przy banalnym śledziu naraz myśleć zaczynamy o miłości bądź o Szombierkach Bytom. Lupa zaś kleci z tych epifanii najzupełniej osobny teatr. Światła ciemnieją, rytm gwałtownie opada, rodzi się odpowiedni klimat jaskiniowo-kadzidlany, aktor zmienia się w lwa metafizyki, by w końcu całym jestestwem swym dać widzowi do zrozumienia, że oto świat się kończy albo zaczyna. I tak otrzymujemy całą niezręczność.

"Sztuka" Lupy jest faktem po prostu niezręcznym, pękniętym, prowadzonym po dwóch niezależnych torach, do sasa i do łasa. Jest spektaklem z gatunku niezdecydowanych, zawieszonych, nie wiadomo jakich, co to chciałyby, a boją się. W dość przyjemnej dla oka scenografii, trzech cokolwiek zdezorientowanych, za to głębokich aktorów, przez dwie godziny i kwadrans nie potrafi się zdecydować, czy świat jest komedią, czy tragedią. W komedii są nieporadni, w tragedii - niewiarygodni, w środku zaś, czyli tam, gdzie być powinni - nie ma ich w ogóle. Wedle Rezy, świat jest środkiem, krawędzią, godzeniem skrajności, obiema stronami medalu jednocześnie. A świat wedle Lupy?

Wychodząc do premierowych ukłonów, Krystian Lupa wyrwał z podłogi pewien element scenografii. Element przedstawiał wystające kolanko hydrauliczne w kolorze czerwonym. Z kolankiem podłogowym korespondowało kolanko sufitowe w kolorze żółtym, którego to kolanka - zapewne z powodu niedostępności - Lupa nie wyrwał. Powiem krótko. Jeśli ktoś mi wyjaśni, o co chodzi z tą scenograficzną, górno-dolną hydrauliką oraz dlaczego artysta zniszczył hydraulikę dolną, to ja mu wtedy wytłumaczę absolutnie wszystko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji