Artykuły

Cieszę się życiem

- Zawsze powtarzam, że życie ucieka zbyt szybko. Kiedy patrzę na swoich młodszych kolegów, którzy zamęczają się, pracując w kilku serialach na raz, jestem przerażony. Ja musiałem czasem zatrzymać się, pobyć z bliskimi - mówi JAN KOBUSZEWSKI, aktor Teatru Kwadrat w Warszawie.

Jak czuje się człowiek, który przez ponad 50 lat poprawiał nastrój milionom Polaków?

- Czuje się nieźle (śmiech). Bardzo raduje mnie to, że jeszcze Polacy mnie pamiętają i że do tej pory potrafię jeszcze wywołać czyjeś uśmiechy. Z całego serca za to dziękuję.

Znamy pana głównie z ról komediowych, ale zaczynał pan karierę aktorską odtwarzając role poważne.

- Przez pierwsze 10 czy 15 lat grałem tylko role na wskroś dramatyczne. Moje występy estradowe zaczęły się później. Od początku za to jestem związany z teatrem i to teatr jest mi najbliższy. Przez długie lata byłem aktorem Teatru Polskiego, Teatru Narodowego, grałem u Kazimierza Dejmka. W rolach komediowych odnalazłem się później. Od ponad 30 lat jestem związany z Teatrem Kwadrat, a to teatr na wskroś komediowy. Mojej pracy w teatrze towarzyszyła estrada. Wbrew pozorom jest niezwykle trudnym gatunkiem, bo aktor zmaga się nie tylko z tekstem, melodią, piosenką, ale i z publicznością, o której sympatię przecież zabiega.

Czy kiedy trafia] w pana ręce tekst, choćby słynnego skeczu "Ucz się Jasiu", z żyjącym dziś własnym życiem, słynnym: "wężykiem, wężykiem", czuł pan, że współtworzy kultowe dzieło?

- Nie. Najważniejszym egzaminatorem aktora zawsze jest publiczność. Dopóki nie dojdzie do konfrontacji z nią, nic się nie wie. Tak samo jest z tekstem kabaretowym, jak i komediowym w teatrze. A reakcje publiczności są nieprzewidywalne. Najtrudniej jest w telewizji, bo tu nie ma bezpośredniego kontaktu z tym naszym egzaminatorem. Z drugiej strony to prawda, zdarza się i tak, że do ręki aktora trafia coś dobrego, coś, z czego autor już może być dumny, a ja dopiero, gdy wykonam swoją pracę, przekonam się, czy osiągnę zamierzony cel, czy nie.

Zobaczymy pana w Kołobrzegu w towarzystwie Wiktora Zborowskiego. Nie wszyscy wiedzą, że jest pan jego wujem. Czyżby wybierając zawód aktora, zainspirował się znanym bliskim krewnym?

- Chyba tak. Gdy miał 11 czy 12 lat, grałem w Teatrze Polskim główną rolę w "Rewolwerze" Aleksandra Fredry. Były tam do obsadzenia role dwóch chłopców. Na pytanie pani reżyser, czy przypadkiem nie mam w rodzinie kogoś pasującego do roli, odpowiedziałem: "A mam takiego szczeniaka". Wiktor przyszedł i zapalił się do aktorstwa. Tę sztukę graliśmy wiele razy. Po latach Wiktor przyszedł do mnie i powiedział, że będzie zdawał do szkoły teatralnej. Zdał za pierwszym razem i skończył szkołę bez problemów. Potem jak każdy aktor rozpoczął swój wyścig do serc publiczności i moim zdaniem idzie mu świetnie.

Nie zdarzyło mu się nigdy poskarżyć: ach, wuju, gdyby nie ty i tamten "Rewolwer", może byłby kimś innym? Nie żałował swojej decyzji?

- Nie. Ale czasem rzeczywiście wspominamy tamten czas. Jesteśmy po imieniu. Ja mówię do niego "Wiktorku", a on do mnie "Janku". Nie wypada przecież, byśmy jako koledzy po fachu zwracali się do siebie "wuju" i "szczeniaku" (śmiech).

Jak pracowało się panu w Kabarecie Olgi Lipińskiej? Słyszałam, że pani Olga była na planie tyranem.

- Wszyscy członkowie zespołu tworzącego ten kabaret bardzo się lubili. To Olga Lipińska ten zespół zebrała. Piotra Fronczewskiego, Basie Wrzesińską, Krysię Sienkiewicz itd. Rzeczywiście, Olga była niesamowicie wymagająca, ale chwała jej za to. Jeśli chodzi o mnie, to nie miałem z nią nigdy żadnych problemów, bo ona się mnie bała (śmiech). Bała się, bo ja mam poczucie humoru i bardzo ostry język. Potrafię "odpalić", choć staram się to robić tak, by nikogo nie urazić.

Będąc ukochanym przez Polaków aktorem komediowym nie tęsknił pan czasem za rolą czarnego charakteru? Może tak dla odreagowania.

- Grałem takie role w pierwszych 15 latach aktorskiej pracy i ten czarny charakter nie jest mi obcy. Zresztą każdy człowiek ma dwa oblicza: jedno komediowe, a drugie to kojarzące się właśnie z czarnym charakterem. Jeden z moich mistrzów, Tadziu Fijewski, do każdej roli komediowej wprowadzał troszkę dramatu. Do dramatu z kolei troszkę komedii. Osiągał efekt niezwykle poruszający, a takie właśnie jest życie. Ja też staram się wkładać w swoje role komediowe nieco liryzmu, zadumy. Bo samo "cha, cha, cha czy hi, hi, hi", to słaba komedia. Moim zdaniem każda komedia powinna czegoś uczyć. Nas, biorących w tym udział, i widownię.

A czy ogłada pan współczesne kabarety? Mam wrażenie, że większość z nich bazuje właśnie na takim "cha, cha, cha, hi,hi,hi".

- Nasz kabaret zbudowała i wykreowała cenzura. Pewnych rzeczy nie mogliśmy przecież mówić wprost. Zawsze robiliśmy to tzw. ogródkiem, podtekścikiem, drugim dnem. Dzisiaj wali się wprost, a mnie to nie bawi. To nie znaczy, że w dzisiejszych kabaretach nie trafiają się perełki. Ja za wzór stawiam Kabaret Tey Zenka Laskowika i Bohdana Smolenia. To był kabaret na najwyższym poziomie. Polityczny i społeczny. Majstersztyk.

Jak wygląda dziś pana praca?

- Gram w pięciu sztukach w Teatrze Kwadrat. Staram się nie wyjść z obiegu zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Nie spieszy mi się na emeryturę, bo nie chcę być ciężarem dla państwa. Zarówno w sensie Rzeczypospolitej, jak i moich widzów.

Był pan przyjacielem Stanisłwa Barei. Ponoć zawsze, gdy zabierał się do pracy nad kolejnym filmem, pytał pana, czy chce pan u niego zagrać rolę. Nie mogę zrozumieć, dlaczego mu pan odmawiał, godząc się tylko na epizody?

- Bo udział w zdjęciach oznaczałby co najmniej sześć tygodni przerwy w najbliższym mi teatrze. Odpowiadałem mu: "Stasiu, ty zagrasz epizod, ja zagram epizod i będzie dobrze".

Kiedy rozmawiamy, wypoczywa pan na Warmii. W wielu wywiadach podkreśla pan, że najważniejsza dla pana jest rodzina. Jak godził pan karierę z życiem domowym i rodziną?

- Zawsze uważałem, że praca jest po to, żeby żyć, nie odwrotnie. Nie umiałbym brać udziału w dzisiejszym wyścigu szczurów. Zawsze powtarzam, że życie ucieka zbyt szybko. Kiedy patrzę na swoich młodszych kolegów, którzy zamęczają się, pracując w kilku serialach na raz, jestem przerażony. Ja musiałem czasem zatrzymać się, pobyć z bliskimi, usiąść i choćby jak teraz, popatrzeć na jezioro... Ależ jest pięknie! Powietrze ma 18 stopni, zbiera się na burzę, a jutro z pewnością będzie pogoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji