Artykuły

Symfonia losu

Takiego Czechowa dawno nie widziała polska publiczność. Po serii znakomitych przedstawień współczesnych Jerzy Jarocki powrócił do rosyjskiej klasyki, którą czuje i rozumie jak nikt inny. "Wiśniowy sad" w Teatrze Kameralnym w Krakowie skomponowany jest jak "symfonia losu".

Akt I - wnętrze ogromne, w którym od dawna nikt nie mieszkał. Tylko wielka szafa biblioteczna stoi pod ścianą, pusta, książek już w niej żadnych. Na szafie w nieładzie, dawno bezużyteczne, białe dziecinne mebelki - wspomnienie czasu odległego, życia, które tu trwało i odeszło gdzie indziej. Przestrzeń, która czeka na wypełnienie się, na dźwięk ludzkich kroków, powitania, zdarzenia. I nagle źródło nadziei: Duniasza (Ewa Kolasińska) wnosi maleńki piecyk, tak mały, że niezdolny będzie ogrzać ogromnego pustego pokoju. "Tak puka los do naszych drzwi".

Akt I to wielka cisza między bohaterami. Kiedy już przyjeżdżają, tak długo oczekiwani - Raniewska, Ania, Gajew i całe lokajstwo - po bezładnych burzliwych powitaniach każdy z nich, rozmawiając z innymi, mówi tylko do siebie, zdania krzyżują ślę w powietrzu, śmieszne, wzajemnie sobie niepotrzebne, samotne. "Cisza jest głosów zbieraniem", pisał poeta. U Jarockiego ta cisza krzyczy, chociaż żadna z postaci nie podnosi głosu, krzyczy samotnością na próżno wobec innych ujawnianą. Stare przedmioty wracają niby na swoje miejsca. Raniewska siada na swoim dziecinnym krzesełku, Gajew wygłasza groteskowa orację do szafy - ale miejsca już nie te, nie ten czas i ludzie inni. Wszystko jest nie tak. Życie oddaliło się stąd i nie chce powrócić. Z daleka, spoza sceny Łubów Raniewska gra Chopinowskiego walca.

Akt II - ludzie przeglądają się nawzajem w sobie, przeglądają się w naturze i w kulturze. Szlachetna melancholia Raniewskiej w krzywozwierciadlanych odpryskach. Pole w czas żniw - na kocu z Duniasza światowiec paryski, lokaj Jasza (Jerzy Stuhr). Nuda bzdurna, wulgarna, plugawa. Duniasza, nędzna kopia wielkiej heroiny romansowej, szamoce się w groteskowym "namiętnym szale" pod szklanym spojrzeniem Jaszy. Charlotta (Zofia Więcławówna) z trąbką, w dżokejce - klaunada i lament nad życiem byle jakim, niepotrzebnym nikomu. Jedyna wielka replika Raniewskiej wśród wszystkich nieświadomych swojej tragicznej klaunady błaznów "Wiśniowego sadu". Wchodzi Japichodow (Leszek Świgoń) niemiłosiernie fałszując na mandolinie jakąś ckliwą romancę do Duniaszy. I tu już - w spektaklu Jarockiego - brzęczy pęknięta struna ludzkich losów i dusz, ta sama której subtelnym symbolem stanie się później kwestia Firsa: "To lina pękła gdzieś w kopalni daleko. Przed nieszczęściem też tak dźwięczało".

Ci ludzie są przed nieszczęściem - natury już zapomnieli lub chcą o niej zapomnieć, kultury jeszcze nie pojęli, rozumieją ją wulgarnie, prostacko. Ale i państwo w tej najsmutniejszej z komedii Czechowa nie są wiele lepsi. Ich rozmowy o kulturze, o ideach (dialog Raniewskiej z Gajewem) są równie stereotypowe jak bilardowa zagrywka: "dubla, kwarta, kiks". Pogrążeni w narcystycznej tęsknocie za naturą i życiem, które im zabrano, nie będą mieli dość siły, aby się w kulturze odnaleźć. Raniewska w Paryżu stanie się z biegiem lat zdziwaczałą Rosjanką, gdy Jasza bez wątpienia znajdzie swoją pewną drogę - najpierw może będzie sutenerem, potem otworzy mały sklepik. Jarocki nie oszczędza Czechowowskim postaciom karykaturalnych rysów. Kontrapunktując je sytuacyjnie wydobywa ton groteskowy tam nawet, gdzie byśmy go nie oczekiwali. I wydobywa słusznie. Akt II to wielkie crescendo takich kontrapunktów. Scena finałowa: szlachetny, zbuntowany wieczny student. Trofimow (Jerzy Radziwiłłowicz)" wygłasza wobec Ani (Anna Dymna) swoją wielką mowę o potrzebie nowego życia, o odrodzeniu duchowym, zrzuceniu pęt. W oratorskim zapale zrzuca z siebie zgrzebny, ni to chłopski, ni to studencki płaszcz-łach. Pierś odkryta niczym u Rejtana: "Naprzód, naprzód - w nowe życie". "Naprzód - śmieje się Ania i jak w dziecinnej zabawie okręca go wokół siebie, dziecinnym paluszkiem przekłuwa jego nadęta powagę...

Splot tragizmu i komizmu osiąga najwyższe napięcie w akcie III. To już nie ekspozycja postaw ludzkich, zbieranie motywów - to wielki plan nadciągających zdarzeń, czekanie nieuniknionego. Znowu pusty pokój, półciemny, Raniewska w czarnej sukni samotna na krześle pod ścianą. W tle wielki bal - z hałasem otwierają się drzwi, muzyka głośna, pełnokrwiście rosyjska, do pokoju wlewa się jasne światło, wpada korowód roztańczonych gości. Chocholi taniec "a la russe", temperatura karczmy z "Braci Karamazow" i tańca Iwana z Gruszeńką. Za chwilę koniec, za chwilę będzie po licytacji wiśniowego sadu, więc straćmy po pańsku ten ostatek wolności i nadziei. Ale Raniewska Ewy Lassek (i Raniewska Czechowa) nie jest Gruszeńką. Na chwilę tylko potrafi rzucić się w tanieć z Trofimowem, którego uczucia zraniła - i znowu będzie czuwać żałobna, niespokojna. Nareszcie są! Gajew (Wiktor Sądecki) z jakimiś bezsensownymi zakupami od razu wycofuje się ze sceny. Zostaje Łopachin (Edward Lubaszenko) i on oznajmi tę nowinę Raniewskiej. On - człowiek dotąd nieśmiały, pod wielkim urokiem wielkiej damy i po matczynemu tkliwej, rosyjskiej kobiety. Lecz dziś jest jego dzień, jego wielki taniec. Kupił majątek, jest człowiekiem przyszłości. W tej scenie Lubaszenko zagrał summę postaci i summę dramatu. Jeden głos, jedna postać, a brzmi jak potężne tutti orkiestry. Naprzód powściągliwie, z nieśmiałym, przepraszającym uśmiechem oznajmia Raniewskiej, że przelicytował wszystkich. Stopniowo coraz bardziej ekscytuje się swoją przewagą, swoimi pieniędzmi. I nagle, w mgnieniu myśli odkrywa, że to jest jego wolność, jego, Łopachina, syna pańszczyźnianego chłopa, którego ledwo tu wpuszczano do kuchni. Jest panem, a więc wolno mu wszystko - tyle już wie, choć nie bardzo umie jeszcze z wolności korzystać Pańska wolność to gest; niechże więc orkiestra wyjdzie zza sceny i gra głośno, tak żeby wszyscy widzieli i słyszeli, kto tu teraz rządzi. W opętaniu, narkotycznym amoku zagranym przez Lubaszenkę łączą się wyzwolona nagle, nieświadoma siebie dotąd nienawiść i rozpacz, że odchodzi jakieś piękno i dobro, triumf i tragicznie przejmująca próba zdeptania w sobie ludzkiej bestii triumfującej nad nieszczęściem. I na tej ludzkiej, wyciszonej nucie współczucia, w pochyleniu się ku ręce Kaniewskiej, kończy się jego taniec zwycięstwa.

Jeśli akt III jest scherzem spektaklu Jarockiego, to akt IV - jego marcia funebre. Losy się dokonały. W pokoju, który był ich przestrzenią, stosy bagaży, krzątanina, jakieś ostatnie sprawy. Ale to początek. Potem jest spokój, w którym słychać tylko kameralne ludzkie rozmowy i jeden śmiertelny szept. Marsz żałobny finału wygrany jest po mistrzowsku na jednej strunie; w przenośni i najdosłowniej. Jerzy Jarocki znalazł takie sceniczne środki wyrazu, że Czechowowskie symbole "pękniętej liny", "nieszczęścia", dźwięcząc w całym spektaklu, dźwięczą najczyściej w finale. Agonia życia domu i wiśniowego sadu rozwija, się w trzech chwilach napiętych, delikatnych i ostatecznych w tonie jak pojedynczy dźwięk w pustce. Życia tu już nie ma i nie będzie - a może jednak? Więc rozmowa Warii (Elżbieta Karkoszka) z Łopachinem w pustym pokoju wśród bagaży. Rozmowa miała być oświadczynami, nadzieją odmiany losów. Zamiast tego - jakieś bezsensowne banały, szukanie czegoś, czego się nie zgubiło. Maleńkie było uczucie, jeśli nie potrafi nawet w chwili ostatecznej przełamać konwenansu, zażenowania, odsłonić masek. Struna pękła - nie udało się. Double, kwinta, kiks. Drugi moment - Gajew i Rajewska wśród całkiem już pustego Wnętrza. Z Gajewa (Wiktor Sądecki) opadają wszelkie dowcipy, powiedzonka, cała groteskowość. Zostaje żal, nieodwołalne pożegnanie ze wszystkim co najserdeczniejsze: wspomnieniami, domem, siostrą. I wreszcie - śmierć: w pokoju, do którego nowy właściciel nieprędko powróci, pojawia się Firs (Roman Wojtowicz). Państwo odjechali w przekonaniu, że odwieziono go do szpitala. Stary sługa kolejno bada wszystkie klamki. Pozamykane na głucho. Szepcąc coś absurdalnie o nieodpowiednim płaszczu swego pana osuwa się na podłogę przy drzwiach. Jedynym jego towarzyszem i świadkiem jest białe dziecinne krzesełko w przeciwległym kącie pokoju. Dwa sprzęty, dwa wspomnienia z życia, których zapomniano ze sobą zabrać. Ostatni akord reżysera na pękniętej strunie.

Taki zestrój aktorskiego zespołu jak w "Wiśniowym sadzie" rzadko dziś ogląda się w teatrze. O niektórych postaciach pisałam, arcyrolą spektaklu jest bez wątpienia kreacja Edwarda Lubaszenki - obok Kaniewskiej Ewy Lassek i zdumiewającej, dawno nie widzianej na Scenie w takim blasku Zofii Więcławówny (Charlotta). Lubaszenko nie jest prostackim kupcem, to pełny człowiek, godny partner i następca Raniewskiej. Ewa Lassek nie poszła na motyli żywot, szczebiot, roztrzepanie i nieświadomość sytuacji. Od pierwszej chwili powrotu wie wszystko, jej właśnie reżyser powierzył melancholijne jasnowidzenie losu. Wsłuchana w siebie, w wewnętrzne widzenie nieszczęścia i męki, czasem tylko budzi się, by rzucić żywsze słowo, żart, zapomnieć się w tańcu czy zwierzeniu. Przyjmuje swój los z cicha godnością; kiedy w dramatycznej rozmowie z Trofimowem odsłania się cała nędza jej paryskiego życia, przechodzi nad nią jak nad błahostka, nieznacznie strzepując palcami. Charlotta (Zofia Wiecławówna) prowadzi ten sam motyw nadświadomości zdarzeń w tonacji groteski. Jej prestidigatatorski występ podczas balu to burleskowy taniec rozpaczy, mała commedia dell'arte życia, co jest snem pełnym "zgiełku i furii".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji