Artykuły

Premiery stare i nowe

PRZEDE wszystkim należałoby zacząć od "Ateneum", chyba dziś jedynego dramatycznego warszawskiego teatru, którego kasy są oblężone pomimo wywieszki: "Wszystkie bilety wysprzedane". Nawet więcej - są podane terminy, prowadzonej na kilkanaście dni wcześniej, przedsprzedaży na miesiąc następny:

- Więc tak się umawiamy: pani stoi do dziesiątej, a potem ja zwalniam się z pracy i panią zmieniam - takie strategiczne rozmowy można słyszeć w czasie przerwy przedstawienia i nie dotyczą one ani kolejki mięsnej, ani ciuchowej. Dotyczą kolejki do teatru, bodaj na "Złe zachowanie", spektakl dyplomowy studentów PWST, który w "Ateneum" właśnie realizował Andrzej Strzelecki. Tak, ten sam - od "Clownów" i "Kazania" - przedstawień zrealizowanych w koszalińskim Bałtyckim Teatrze Dramatycznym. Jak i koszalińskie realizacje, "Złe zachowanie" poprzedziła fama o morderczej pracy wykonawców. Pracy, która w efekcie przyniosła - jak niektórzy głoszą - teatralny przebój Warszawy. I tym razem zrodziła się Strzeleckiemu przypowieść. O młodości i jej buncie, o nieposłuszeństwie i zerwaniu z konwenansem, bo - talk jest zawsze, gdy kolejne pokolenie wkracza w życie. Tym razem pokolenie spod znaku "punk" i "poppers", spod znaku specyficznej muzyki i charakterystycznego stroju. Ono dobrze wie, przeciwko czemu się buntuje. I wie, że przyjdzie kiedyś czas, który przyniesie tego buntu uciszenie. Najważniejsze, by przetrwało to, co najważniejsze: prawda, uczciwość, wrażliwość. Piękne, barwne, ruchowo fantastyczne i bardzo młodzieńcze przedstawienie przyciąga do "Ateneum" wszystkie pokolenia widzów: - To jest to - zdaje się mówić Warszawa, bisując Strzeleckiego i jego studencką trupę.

Ale "Ateneum" to nie tylko "Złe zachowanie". Bodaj czy nie większe jeszcze kolejki ustawiała się po bilety na "Cyda" w reżyserii Adama Hanuszkiewicza. Według Corneille'a, w tłumaczeniu jeszcze "staruszka" Morsztyna, kusi "Cyd" wspaniałą obsadą: Śląska i Kucówna, Kamas i Wiśniewska, wreszcie - Daniel Olbrychski, w pierwszej roli teatralnej cd czasu przyjazdu z Paryża.

Recenzje popremierowe, które obiegły prasę, do niego właśnie najwięcej zgłaszały pretensji. Być może inne to było przedstawienie, być może kondycja aktora ucierpiała przez nałożenie się tremy premiery na atmosferę powrotu. W każdym razie, w kilkanaście dni po premierze widzimy Olbrychskiego w roli Cyda prezentującego autentycznie wytrawne aktorstwo, skromność właściwą wielkiej sztuce, wdzięk dojrzalszego o doświadczenia ostatnich lat już nie młodzieńca, ale - dojrzałego aktora. O dobrej grze Aleksandry Śląskiej, o Kucównie, Kamasie czy Ewie Wiśniewskiej (w roli Infantki) nie trzeba specjalnie zapewniać. Warto natomiast zwrócić uwagę na partnerującą w roli Chimery Olbrychskiemu Barbarę Dziekan. To nazwisko warto zapamiętać. A, że Hanuszkiewicz postawił tym razem na wierność tekstowi, na urodę morsztynowskiej frazy i na kunszt aktorski, że doświadczoną rękę starego wygi w przedstawieniu się wyczuwa, stał się "Cyd" kolejną - po "Transatlantyku" i po "Edukacji Rity" - ta ostatnia sztuka w reżyserii Andrzeja Rozhina, poprzedniego kierownika artystycznego BTD, pozycją gromadzącą przed kasy "Ateneum" kolejki.

Skoro mowa o dawnych znajomych, pozostańmy jeszcze chwilę przy Andrzeju Rozhinie. Po zrealizowanych w warszawskim Teatrze na Woli "Niemcach" Kruczkowskiego ze Świderskim w roli Sonennbrucha, po "Edukacji Rity" w "Ateneum" z Krystyną Jandą - w Teatrze "Kwadrat" można zobaczyć jego kolejną warszawską realizację, na którą o bilety też trudno. Jest to, Mariana Hemara, międzywojenna bulwarówka: "Dwaj panowie B." Utrzymanie się reżysera w stylistyce i nieco staromodnym wdzięku, jaki "Kwadratowi" nadał kierujący nim do niedawna Edward Dziewoński tym bardziej swoje mówi, że widownia "Kwadratu" nadal pełna. Daje to przyczynek wiele mówiący o wachlarzu umiejętności reżysera, którego kilka realizacji zdążyliśmy obejrzeć "na żywo", podczas kierowania przez niego Bałtyckim Teatrem.

I jeszcze jedno spotkanie z człowiekiem teatru, który - jak Strzelecki i Rozhin - pracowali w ostatnich latach na Pomorzu Środkowym: myślę o Marku Grzesińskim, byłym kierowniku artystycznym Słupskiego Teatru Dramatycznego, który od pewnego czasu "osiadł" przy Teatrze Wielkim. Aktualnie w repertuarze warszawskiego Teatru Wielkiego, zobaczyć można bodaj pięć realizacji Grzesińskiego, z których udało mi się trafić na "Borysa Godunowa" - ogromne przedsięwzięcie nie tyle może interesujące od strony wokalnej, co: muzycznej, scenograficznej i właśnie - inscenizacyjnej. Było coś w pracach teatralnych Marka Grzesińskiego realizowanych na słupskiej scenie, co zapowiadało tęsknotę do inscenizacyjnego rozmachu, do tworzenia konstrukcji teatralnych wielopiętrowych. Tęsknota ta najwyraźniej znajduje zaspokojenie w możliwościach technicznych, jakie daje scena Teatru Wielkiego. Ale nie tylko to. Jego umiejętność poruszania się w warstwie muzycznej i znaczeniowej operowej klasyki, to przecież coś znacznie więcej.

Spotkania jednak spotkaniami a Warszawa - Warszawą. Karnawał w warszawskich teatrach, to przede wszystkim niesłabnące zainteresowanie repertuarem lżejszego kalibru. Nadal chadza się do "Syreny", gdzie wprawdzie niewiele satysfakcji daje nużące i o zadziwiająco, jak na autorów (Ryszard Marek Groński i Daniel Passent) przyciężkawym dowcipie, widowisko zatytułowane intrygująco: "Seks i pieniądze". Można tam za to obejrzeć dwie rozbierające się - połowicznie, ale zawsze - panie. Chadza się do "Komedii", gdzie o dwa lata dłużej wystawiane, niż ubiegłoroczny "Seks i pieniądze", "Śmiechowisko" Olgi Lipińskiej skrzy się dobrym dowcipem, bezpretensjonalnością i pamiętanym z telewizyjnego kabaretu wdziękiem. Podobno Koszalińskie Towarzystwo Kulturalno-oświatowe zamierza Teatr "Komedia" ze "Śmiechowiskiem" właśnie do Koszalina sprowadzić. To dobry pomysł.

Na zakończenie tej korespondencji warto przez moment zatrzymać się przy kierowanym przez Kazimierza Dejmka Teatrze Polskim. Zrealizowane tu w lipcu ub. roku przez Dejmka "Wesele" Wyspiańskiego, z plejadą doskonałych aktorów jak: Łapicki, Englert, Szczepkowski czy Holoubek, uczyniło swoją premierą sporo szumu. Przede wszystkim - bo bez jednej nuty muzyki, bo szare i w półcieniach bo w ogóle: bardziej przypominające stypę niż wesele właśnie. Nie wiem, jak były przyjmowane wcześniejsze przedstawienia tej realizacji. Dziś widownia, niezależnie kto akurat wchodzi na scenę, drzemie przez pierwsze dwa akty. Dopiero akt trzeci, kiedy to rzeczywiście znajdujemy się jakby "na tyłach" dogorywającego już wesela, gdy i widzowie czują znużenie, "coś z Wyspiańskiego zaczyna się dziać". Męczące jednak to przedstawienie, mimo wszystko warto przy okazji pobytu w Warszawie obejrzeć. Tym bardziej, że bilety w kasie przed spektaklem można kupić.

MOŻNA je też nabyć we wszystkich pozostałych teatrach stolicy, bo jakoś tak się dziać zaczęło, że nie nastręcza to od pewnego czasu specjalnych trudności. W Polskim, w Dramatycznym, w Narodowym czy Powszechnym... Tam, gdzie kiedyś naprawdę o bilety było trudno, dziś - czeka się na widza. Nam, prowincjuszom, warto z tego skorzystać, choć może nie zawsze wyjdziemy z warszawskiego teatru w pełni usatysfakcjonowani.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji