Artykuły

Droga przez mękę

Złośliwości cisną się tu same pod pióro. Droga przez mękę adaptatora i reżysera. A może nawet...

Nie chciałabym jednak zbywać złośliwościami tego spektaklu. Oczywiście, adaptacja na scenę takiej trylogii jak powieść-rzeka Aleksego Tołstoja to zamierzenie już nie tyle ambitne co niemal samobójcze. Jak bowiem można przełożyć na język sceny ponad tysiącstronicowe dzieło, w swojej głównej warstwie opisowe i refleksyjne? Można by na to odpowiedzieć, że i owszem, były przekłady, choćby "Wojna i pokój" drugiego, a raczej pierwszego Tołstoja. Adaptacja Piscatora zdobyła sobie uznanie dla swoich zalet scenicznych, jest to Tołstoj skondensowany, ekstrakt, coś w rodzaju rosołu z kury w kostce. Rozpuszcza się taką kostkę i otrzymuje coś, co jest prawie rosołem, albo raczej coś co jest za bardzo rosołem. Z adaptacją Piscatora jest podobnie, na scenie jest aż za bardzo tołstojowska. Ale tak to już jest, skoro się transplantuje utwory z jednego gatunku w drugi. Zawsze czegoś jest albo za dużo, albo za mało. W każdym bądź razie robota Piscatora może służyć jako wzór sprawności, logiki, inwencji, i oczywiście jako przykład, że taka transplantacja jest w ogóle możliwa.

Dla Teatru Ludowego w Warszawie adaptacji "Drogi przez mękę" dokonał Jerzy Adamski. Niestety, sprawność i logika nie są najsilniejszą stroną tego dzieła. Gdyby się chciało wytykać autorowi potknięcia, przeskoki i ważne pominięcia - wołowej skóry by nie starczyło. Nie chodzi tu już o pytania, jakie zwykle padają z okazji wszelkich adaptacji: dlaczego to, czy też owo autor pominął, nie uwzględnił? Każdy czytelnik powieści ma w niej ulubione miejsca, sceny, na które szczególnie żywo reaguje i, oczywiście, szuka ich później na scenie. A kiedy ich nie znajduje, czuje się rozczarowany. Takich wymagań nie zaspokoi żadna adaptacja. Nawet w filmie Bondarczuka, możliwie najwierniej przenoszącego na ekran całą "Wojnę i pokój", są luki. Chodzi tutaj o coś innego. Jerzy Adamski niezbyt zręcznie sobie radzi z materiałem powieści. Jest zbyt ostrożny i zbyt odważny zarazem.

Można by spytać, po co Teatr Ludowy sięgał po utwór, którego realizacja rokowała tak małe nadzieje powodzenia. Tutaj broniłabym stanowiska dyrektora tego teatru i reżysera spektaklu Jerzego Rakowieckiego. Z okazji półwiecza Rewolucji Październikowej teatry przypomniały szereg pozycji z tak zwanej klasyki rewolucyjnej oraz sporo utworów współczesnych. Nie muszę przypominać, że klasyka, to w całości prawie plakaty polityczne, sztuki o wielkim ładunku emocjonalnym niezbyt dbające o psychologiczny rysunek postaci. "Droga przez mękę" dawała szansę wprowadzenia w tym okresie na scenę utworu głęboko i wszechstronnie pokazującego tragedie ludzkie, trudności wyboru, zagubienie i rozterki rosyjskiej inteligencji. Wielka panorama Rosji, jaką zawiera w sobie ta powieść, może kusić ambitnego reżysera. Nie jest to czarno-biały schemat a analiza przyczyn klęsk i zwycięstw ludzi silnych i słabych, takich, którzy umieli stawić czoła historii i takich, którzy stali się jej pastwą.

Jerzy Rakowiecki wywiązał się zresztą lepiej ze swojej części zadania niż adaptator. Przedstawienie jest płynne, sprawnie zmontowane, ma wiele scen, które robią duże wrażenie.

Spektakl rozpoczyna przyjęcia, chyba w domu Kati, jest tu czwórka bohaterów: Katia i Dasza oraz ich przyszli partnerzy Tielegin i Roszczyn, a ponadto ojciec młodych dam dr Buławin i szereg innych osób. Flirtują, marzą, politykują. Są wykształceni, inteligentni, wrażliwi. I kompletnie puści, przeżarci od środka. Aleksy Tołstoj jaśniej i wyraźniej chyba od wszystkich, którzy na ten temat pisali pokazał spustoszenie, jakie w duszach ludzkich pozostawia dyktatura, samodzierżawie. Ci ludzie nie umieją niczego chcieć. W nic w gruncie rzeczy nie wierzą. Igrają pojęciami, bawią się uczuciami, nic tu nie dzieje się serio, wszystko jest grą. Są jak zepsute mechanizmy. Nie wiedząc o tym są ofiarami, za chwilę dostaną się w zawieruchę, do której tęsknią, ale która dla większości z nich będzie próbą ponad możliwości. Tę nutę Jerzy Rakowiecki zagrał czysto i ładnie. Reżyser starał się w spektaklu nie tyle ilustrować prawdy powszechnie uznane, co pokazać dramaty poszczególnych bohaterów, będące rezultatem tyle okoliczności zewnętrznych co cech indywidualnych. Nie zawsze obraz jest tu pełny, nie zawsze się to udaje. Na przykład perypetie Roszczyna przechodzącego od białych do czerwonych niczym nie są umotywowane (chyba z winy adaptatora). Podobnie jest z Daczą. Najlepiej, najjaśniej rysują się sylwetki Kati i Tietagina, mimo iż Tomasz Zaliwski w roli Tielegina nie wydaje się najlepiej obsadzonych. Katię gra Danuta Nagórna. Jest pełna skłębionych emocji, wyrazista w geście, dobrze mówi tekst. To udana rola tej młodej aktorki. Daszę gra Ewa Wiśniewska, Mikołaja pierwszego męża Kati, interesująco pokazał Zygmunt Listkiewicz. Jako Roszczyna zobaczyliśmy Ryszarda Bacciarellego. Sapożkowa zwichrowanego inteligenta, gra Roman Kłosowski, trzeba jeszcze wymienić Teresę Lipowską w roli ekscentrycznej Jelizawiety, Wojciecha Rajewskiego - jako Machno i Jerzego Adamczyka - chłopa Aleksego.

Jeśli nawet przedstawienie to nie jest udane, są w nim interesujące elementy, a ambicja sięgnięcia do utworu, który głębiej pokazuje problemy lat rewolucji na pewno godna uwagi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji