Artykuły

Jak Coleman i Valene

Oglądając premierę w odnowionej przestrzeni Teatru Nowego, z nostalgią myślałam o obskurnej salce w Domu Kultury Dąbrówka. To tam widziałam w zeszłym sezonie pierwszą część tryptyku Martina McDonagha - "Królową piękności z Leenane".

Nie mogę jej zapomnieć do dziś. Wraca do mnie scena po scenie, zdanie po zdaniu. Codzienna, zwyczajna nienawiść sączyłaś się w przedstawieniu Roberta Glińskiego kroplami, a te krople wypalały dziury w ciałach, sercach, mózgach. A potem cholernie chciało się żyć i kochać. "Samotny zachód" - najnowsza premiera Nowego - jest kolejną częścią leenańskiego tryptyku Martina McDonagha, młodego irlandzkiego dramaturga.

Intryguje mnie ta miejscowość, intrygują jej mieszkańcy. Fascynuje spojrzenie autora na ludzi: ich ponurą codzienność i kaleką odświętność, ich zalety i wady, ich tragedie, nieszczęścia i klęski, spojrzenie na niemożność znalezienia się w świecie. McDonagh w odróżnieniu od większości młodych współczesnych dramaturgów naprawdę lubi ludzi, jest z nimi w bliskiej relacji: daleki zarówno od potępiania, jak i wynoszenia na piedestał. Daleki od ferowania jakichkolwiek wyroków. Bohaterowie "Samotnego zachodu" są sąsiadami postaci z dwóch wcześniejszych sztuk. To dwaj bracia: Coleman i Valene. Nienawidzą się jak... - nie umiem znaleźć porównania. Po poznaniu ich można by zacząć mówić: nienawidzą się jak Coleman i Valene. Każdy powód jest dobry, żeby sobie nawzajem dopiec, żeby z siebie zakpić, wyszydzić, ośmieszyć, poniżyć. Najbardziej charakterystyczne ich cechy to permanentna złość, przechodząca w agresję: każde spotkanie kończy się bójką. Więc tłuką się dwaj starzy kawalerowie przy lada okazji: bo wyjadłeś moje chrupki, bo wypiłeś mój bimber, bo krzywo spojrzałeś, bo zastrzeliłeś ojca, bo kupiłeś sobie moje milczenie, bo...

Towarzyszą im ksiądz Welsh - permanentnie przechodzący kryzysy wiary alkoholik, budzący pobłażliwo-złośliwe komentarze swoich parafian, oraz Girleen - dziewczyna handlująca w miasteczku bimbrem. W okolicy trup pada gęsto: mieszkańcy Leenane albo zabijają się nawzajem, albo popełniają samobójstwa. I właśnie samobójstwo ojca Welsha stanie się kluczowym momentem sztuki. Klecha zawarł w pożegnalnym liście do skłóconych braci przesłanie. - Ofiarowuję swoje życie za was. Pogódźcie się: porozmawiajcie ze sobą, przeproście się i żyjcie inaczej - napisał. Czy im się udało? Nie powiem. Na pewno warto zajrzeć do sztuki McDonagha. A czy warto iść na spektakl?

Zawsze warto iść do teatru, ale przedstawienie w reżyserii Eugeniusza Korina nie będzie należało do moich ulubionych. Za dużo w nim groteski, za dużo sztuczności i gadżetów (film wyświetlany na ścianach, zwodzony most, woda szemrząca w plastikowym korytku...). Za mało ludzi z krwi i kości, czyli tego, co jest największym atutem McDonagha. Aktorzy odgrywają swoje postacie z impetem graniczącym z zagraniem się na śmierć. Wrzeszczą, robią miny, stylizują się: a to na wulgarno-zaczepną panienkę, a to na koguta-macho, a to na geja (ile jeszcze razy w teatrze będzie to śmieszne dla widzów? Przecież to groza spod znaku Cezarego P).

Myślałam po przedstawieniu, że - być może - nie trafiło do mnie, bo jestem babą. Że faceci nienawidzą inaczej, cierpią inaczej. Może muszą wrzeszczeć, robić miny, tłuc się i drapać po przyrodzeniu. OK, ale nie przez dwie godziny w teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji