Artykuły

Szczypta szaleństwa

- Największą ulgę czuję wtedy, gdy okazuje się, że łamiąc obiegową opinię na jakiś temat, znajduję wśród widzów takich, którym też nie było wygodnie na tej wytartej "kanapie" - ROBERT TALARCZYK o swoich reżyserskich realizacjach.

Henryka Wach-Malicka: Podobno na spektaklach "Cholonka" co odważniejsi widzowie dyskutują z postaciami?

Robert Talarczyk [na zdjęciu]: A i owszem. Komentują akcję i zachowania bohaterów, dopowiadają kwestie. Chyba ośmiela ich gwara i swoista bliskość tematyki Janoschowej opowieści. Mnie to strasznie raduje, ale niektórych kolegów wybija z rytmu; takie sytuacje rzeczywiście zdarzają się aktorom dosyć rzadko. Skądinąd wiem, że na nasz spektakl przyjeżdżają do Teatru Korez ludzie, którzy w teatrze nie byli nawet od dwudziestu lat. A teraz dołożyli starań, żeby sprawdzić gdzie "to" grają, kupić bilet i w dodatku traktują "Cholonka" jak kawałek swojego życia. Jestem zachwycony.

Długo pan pracował nad adaptacją tej powieści?

- Z osiem lat... Sama realizacja poszła szybko, przymierzałem się do niej jednak długo. Może nawet za długo, bo spektakl nie wywołał takiej dyskusji, jakiej się spodziewałem. Chciałem, żebyśmy sobie wyszli ze schematycznych ramek portretu "typowego Ślązaka" i pogadali, jak to z nami, Ślązakami było i jest. Bez retuszu.

Rozumiem, że pan jest Ślązakiem nie w pierwszym pokoleniu.

- Z dziada, pradziada. I brakowało mi takiego ostrego, artystycznego spojrzenia na Śląsk w sztuce. Właściwie jakiegokolwiek spojrzenia, bo poza filmami Kazimierza Kutza to właściwie nas w Polsce nie ma. Jego filmy były piękne i mądre, ale świadomie stylizowane na ballady. Proza Janoscha jest przyziemna, chropowata, mniej kolorowa, a bardziej kłująca i naga. I to chciałem pokazać, chyba jednak się spóźniłem; mój spektakl wrzawy nie wywołał. Być może etap sporów o tożsamość mamy już za sobą. A być może nie ma dziś klimatu do takiej rozmowy. Pan Kazimierz komplementował zresztą nasze przedstawienie i chyba dobrze się na nim bawił. Parę dni po jego wizycie na "Cholonku" dostałem zaproszenie do wzięcia udziału w spektaklu Teatru Telewizji pt. "Dzień podróżny", który Kazimierz Kutz reżyserował.

Komu pan dedykował "Cholonka", który nie okazał się wprawdzie kijem w mrowisko ideologiczne, ale zyskał uznanie jako świetna robota teatralna?

- Oj, wszystkim zainteresowanym go dedykowałem. A w wymiarze osobistym - mojemu ojcu, babciom, dziadkom, ciotkom, co już są po tamtej stronie, ale gdyby żyli, toby w moim widzeniu świata Janoscha i Śląska czuli się całkiem dobrze. Rodzinne wspomnienia zabarwiły ten spektakl liryzmem, którego w oryginale właściwie nie było. Ale mam prawo do takiego widzenia.

Mija dwanaście lat od czasu ukończenia przez pana wrocławskiej PWST, ale to nie aktorstwo przynosi panu prawdziwe sukcesy. Pan ciągle czegoś szuka, dotykając obszarów artystycznych, ryzykownych z definicji. Skąd ten niepokój? Z niespełnienia czy z braku cierpliwości?

- Lubię mieć psychiczny komfort, bywam nawet leniwy, z drugiej strony pociągają mnie działania nieszablonowe i potrzeba konfrontacji. Aktorstwo nie daje tej szansy. Może zresztą daje, ale innym. Nie miałem ostatnio wielu okazji, żeby kreatywnie wykorzystać sceniczne umiejętności; do przekory dołączyła się więc determinacja zawodowa.

Szuka pan w reżyserii spełnienia?

- Raczej realizacji zainteresowań i przemyśleń, z którymi nie bardzo wiem, co zrobić na co dzień. Mnie nie cieszy sam sukces, choć byłbym hipokrytą, gdybym udawał, że dobre recenzje mam za nic. Największą ulgę czuję jednak wtedy, gdy okazuje się, że łamiąc obiegową opinię na jakiś temat, znajduję wśród widzów takich, którym też nie było wygodnie na tej wytartej "kanapie".

"Krzyk" - przedstawienie zrealizowane przez pana w Teatrze Rozrywki, a oparte na piosenkach Jacka Kaczmarskiego - nie tylko przełamał schematy, ale w dodatku cieszy się uznaniem różnych pokoleń. A to dziś praktycznie nieosiągalne, pomiędzy dziećmi a rodzicami istnieje przepaść estetyczna.

- Mam wrażenie, że w przypadku tego spektaklu nie forma ich połączyła, tylko interpretacja tekstu. Czytałem Jacka po swojemu, a okazało się, że inni też tak go czytali.

Nie tylko Kaczmarskiego, ale i Nicka Cave'a. "Ballady kochanków i morderców" to zdaje się bardzo osobisty spektakl. Pan go wyreżyserował, napisał scenariusz, a w dodatku przetłumaczył niektóre songi. Inscenizacja cieszy się zainteresowaniem młodych ludzi, którym pan pokazuje Cave?a nie tylko jako piewcę śmierci, ale i miłości; właśnie dzięki niuansom przekładu. Kusi pana uprawianie literatury?

- Literatura i film to moje pasje. Nim zdecydowałem się zdawać do szkoły aktorskiej, myślałem o reżyserii. W końcu nie odważyłem się, ale teraz wracam do niej okrężną drogą. I trochę to widać; wiele scen komponuję w filmowy sposób. Zawsze też sięgam po dobrą literaturę. Mam zresztą za sobą epizod księgarski.

A czy pan wie, że i po "Cholonku", i po "Ptaśku", którego pan też przeniósł na scenę, wielu ludzi sięgnęło po te książki?

- I chwała Bogu. Ja ciągle mam nadzieję, że czas lektur wróci, a zauroczenie migającymi obrazkami to tylko przejściowa fascynacja. Nie chcę powiedzieć, że adaptacje literatury to moja misja, ale może trochę.

Czym się pan kieruje w swojej reżyserskiej robocie?

- Oprócz doświadczenia, w dużej mierze emocjami i intuicją. Mam inklinację do szalonych pomysłów.

Od dawna?

- Mając 18 lat zdecydowałem się na przykład z kolegami wystawić całych "Emigrantów"; bez doświadczenia życiowego, o zawodowym nie wspominając. Sensu to przedsięwzięcie raczej nie miało, ale może nauczyło odwagi? Także w odmawianiu udziału w przedsięwzięciach, do których nie mam przekonania.

Robert Talarczyk - katowiczanin z pochodzenia, absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu, od 1992 roku związany z Teatrem Rozrywki w Chorzowie. Na tej scenie zagrał m.in.: w "Cabarecie", "Księżniczce Turandot", "Ubu Królu" (rola tytułowa), "Tangu Oberiu", "Oknie na parlament", "Balu u Wolanda", "Śnie nocy letniej" i "Dziełach wszystkich Szekspira w nieco skróconej formie". W Chorzowie wyreżyserował adaptację "Ptaśka" i "Krzyk", w Teatrze Korez - "Balaldy kochanków i morderców" oraz "Cholonka", a w Teatrze "Gry i Ludzie" - "Miłość Fedry" i "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie". Przymierza się do napisania książki o Śląsku, opartej m. in. na wspomnieniach i dziejach swojej rodziny. Jest laureatem nagrody Marszałka Województwa Śląskiego dla Młodych Twórców. Robert Talarczyk mieszka w Katowicach z żoną Agatą oraz dwojgiem dzieci: Jakubem i Julią, wyraźnie zdradzającą talenty aktorskie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji