Artykuły

Trudne spotkanie retoryki z operą

"Faust. Część I" Johanna Wolfganga Goethego, przygotowany przez Jerzego Jarockiego w krakowskim Starym Teatrze, był najbardziej oczekiwaną premierą kończącego się sezonu. Przepowiadano klapę lub arcydzieło. Powstał spektakl ważny, ale daleko mu do rangi tekstu.

"Faust" w reżyserii Jerzego Jarockiego od pewnego czasu oznacza nie tylko wydarzenie artystyczne. Z drżeniem serca wysłuchiwano doniesień z prób, przebiegających w wyjątkowo gorącej atmosferze. Termin premiery przekładano kilkakrotnie. Pesymiści twierdzili nawet, że do pokazania gotowego przedstawienia publiczności może w tym sezonie nie dojść. Nie byłoby to istotne, gdyby nie fakt, że artystom przyszło pracować pod ogromną presją. Zestaw nazwisk firmujących tę inscenizację żywo przypomina bowiem legendarny "Ślub" Gombrowicza - jedno z najważniejszych przedstawień nie tylko ostatniej dekady. Spektakl Jarockiego jest przy tym prapremierą nowego przekładu arcydzieła Goethego, dokonanego przez Jacka Stanisława Burasa. Znawcy literatury niemieckojęzycznej twierdzą, że jemu właśnie zawdzięczamy zainteresowanie ludzi sceny utworami dotychczas u nas prawie nieobecnymi. Tak było ze sztukami Kleista, a ostatnio Krausa.

"Faust" nie miał do tej pory szczęścia do polskich tłumaczeń. Pracę Burasa można porównać z szekspirowskimi przekładami Stanisława Barańczaka. Puryści mogą się krzywić, ale trudny, szalenie różnorodny język Goethego brzmi w "Starym" świeżo i naturalnie, jakby tłumacz pracował właśnie z myślą o aktorach. Nie jest przesadą mówienie, że Buras przywraca dzieło Goethego współczesności.

Nasz teatr ostatnio rzadko zajmuje się arcydziełami. Podchodzi do nich niechętnie i z przestrachem, co nie dziwi, albo poprzestaje na użytkowej dramaturgii klasy B. Kiedy wydaje mu się, że ma do powiedzenia coś bardzo ważnego, najchętniej mówi sam o sobie. Teatr jest w centrum, problemy człowieka pozostają z boku.

Dlatego samo pojawienia się "Fausta" na scenie jest wydarzeniem ważnym. Tym bardziej że Jarocki nie ułatwia sobie zadania. Tekst I części grany jest prawie w całości. Żadne z podstawowych pytań o granice poznania, kwestię miłości czy wolności od zakazów i nakazów, które niesie dramat Goethego nie padło ofiarą wstępnej selekcji reżysera. Jak dawniej nie zatrzymuje się on przy poszczególnych tematach. Zajmuje go świat i człowiek, co w przypadku "Fausta" oznacza całość dzieła. Nie rezygnuje także z różnorodności konwencji. Jak u Goethego przedstawienie w "Starym" przechodzi od rubaszności do tragedii. Inaczej niż w poprzednich dziełach Jarockiego teatralna machina nie działa tym razem bez zarzutu. Spektaklowi brakuje czystości myśli. Przyłapujemy się na pytaniach - po co? dlaczego? Niektóre fragmenty nic nie wnoszą do przedstawienia. Nadużywanie tricków technicznych odciąga uwagę od najważniejszych spraw. W relacje łączące bohaterów wprowadza zgrzyty.

Elementy nie zawsze do siebie pasują. "Prolog w teatrze" przede wszystkim za sprawą Krzysztofa Globisza daje przedstawieniu ironiczny nawias. Mówiony wprost do publiczności budzi zamierzoną wesołość. Po nim następuje "Prolog w niebie". Rozegrany w piętrowych dekoracjach, z chórem aniołów i Panem (Jerzy Bińczycki) w długiej, białej todze zaprzecza umowności poprzedniej sceny. I tak do końca. Czasem wystarczy urwany efekt sceniczny, by powiedzieć więcej niż żywiołowe, długie sekwencje. To one są słabością spektaklu. "Faust" nie istnieje bez wyrazistego konfliktu między kulturą, reprezentowaną przez postać tytułową, a naturą, która rządzi światem. Tańce wieśniaków, końcowa Noc Walpurgii to momenty, gdy bezpośrednio się ścierają. Nie odczuwamy tego na widowni. Te kluczowe sceny porażają sztucznością - jakby twórca zatrzymał się w pół drogi, bojąc się ostrzejszych środków wyrazu. Rozmach przypomina operowy entourage, po chwili jednak następują momenty wyciszenia. Wówczas nareszcie najważniejsi stają się aktorzy. Wtedy zastanawiamy się, czy nie lepiej było zaufać im w pełni, zaproponować teatr kameralny, ale bardziej skupiony na człowieku.

Faust Jerzego Radziwiłowicza jest starym, zmęczonym i rozczarowanym człowiekiem. Świadomość, że wie już wszystko, lecz w istocie nie wie nic, doprowadza go do rozpaczy. Znakomicie podkreśla to aktor. Gorzej, że pakt z Mefistofelesem nie przynosi zmiany. U Goethego Faust staje się młodszy duchowo i fizycznie - rozdarty pomiędzy przyrzeczeniem danym Diabłu a miłością do Małgorzaty. Zbyt słabo widać to w roli Radziwiłowicza. Faust to kolejny bohater z kanonu światowej dramaturgii w jego interpretacji. Blisko jej do Henryka ze "Ślubu", Don Juana czy Gustawa-Konrada. Tamte kreacje przewyższają jednak Fausta Radziwiłowicza. Wygląda na to, że aktor nie do końca czuje przedstawienie, jeszcze nie wie, co stanowi podstawę zadania.

Jerzy Trela daje Diabłu ludzkie cechy. Jest rubaszny, chwilami nie cofa się przed wulgarnością. To szatan naszych czasów. U Treli widać, że poważnie potraktował jedno z najważniejszych zdań "Fausta". Ten Mefistofeles jest rzeczywiście "cząstką tej dziedziny, co zła wciąż pragnie, a dobro wciąż czyni".

Na pierwszy plan wysuwa się jednak postać w oryginale nie tak ważna - Małgorzata Doroty Segdy. Ukochana Fausta jest dziewczęca i z pozoru naiwna. Z całą ofiarnością przyjmuje na siebie męczeńską śmierć. Najważniejsze, że Segda skromnie i pięknie gra miłość. Jej aktorstwo pełne jest pasji i wewnętrznego żaru.

Mam wrażenie, że za wcześnie jeszcze oceniać "Fausta" Jarockiego. Za dwa, trzy miesiące może być innym, lepszym przedstawieniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji