Artykuły

Faust z diabłem i pudlem pod rękę

Kiedy Johann Wolfgang Goethe pisał "Fausta", nie wyobrażał chyba sobie, że jego wielki dramat może obejść się bez tytułowego bohatera. Reżyser Jerzy Jarocki zrobił rzecz zdawałoby się niemożliwą. W jego spektaklu nie ma Fausta, za to jest wspaniały pudel, atrakcyjna Helena oraz zabawny diabeł.

Na premierę w Starym Teatrze oczekiwaliśmy z niecierpliwością. Powodów ku temu było sporo. Od pół roku teatr nie uraczył nas żadnym nowym przedstawieniem, a raz po raz dochodziły głosy, że sztandarowy spektakl tego sezonu jest odwołany. Kiedy wreszcie zaistniała pewność, że do niego dojdzie, normalną rzeczą jest fakt, iż wszyscy byli nastawieni na wielkie wydarzenie. Po czterech godzinach spędzonych przy ul. Jagiellońskiej można było mówić tylko o rozczarowaniu.

Stało się tak przede wszystkim za sprawą rzeczonego Fausta, który mimo tego, iż pojawił się fizycznie na scenicznych deskach, to tak jakby przebywał gdzie indziej. Grający go Jerzy Radziwiłowicz wyrzucał z siebie kwestie, wygłaszając je wyłącznie dla siebie, do wewnątrz, z tak przejmującą monotonią, iż przynajmniej moja cierpliwość szybko się skończyła. Kiedy poruszał się po scenie, to tak jakby stał w miejscu, kiedy podnosił rękę do góry, miało się wrażenie, iż wciąż wisi ona równo ułożona wzdłuż nogawek spodni.

Jeszcze pierwsza scena w pracowni uczonego dawała cień nadziei. Rozłożonego na stole Fausta przytłacza ciężar wiedzy. Jednak za chwilę nie będzie już wiadomo, o co mu tak naprawdę chodzi. Dlaczego życie go aż tak uwiera, iż postanawia podpisać pakt z diabłem? Po kiego licha chce skosztować smaku prawdziwej egzystencji? Na te i kilka innych pytań nie udało mi się znaleźć odpowiedzi.

Za to odnalazłam znudzonego człowieka, wyplutego z wszelkich uczuć i emocji, grającego z aptekarską, przeintelektualizowaną precyzją i nosem spuszczonym na kwintę nawet na widok pięknej Małgorzaty. Dorota Segda pokazała tu znane z innych jej wcieleń ucieleśnienie niewinności. Jej monolog autystycznego dziecka, czy później bardziej już ekspresyjna scena w więzieniu miały jednak w sobie coś z ducha tekstu Goethego. Uwierzyłam w jej cierpienie, szczególnie podczas sceny w kościele, której nawa została pokazana przez Jerzego Juka-Kowarskiego jedynie za pomocą kojarzących się z antykiem kolumn.

Grający Mefistofelesa Jerzy Trela przez przypadek potrąca jedną z tych kolumn. Ta chwiejąc się odkryła prawdę o teatralnej maszynerii i udowadnia, iż na scenie mimo wszystko da się wykrzesać odrobinę życia. Zresztą cała postać Treli jest jedyną w tym spektaklu rolą z krwi i kości. Jego Mefisto to współczujący w zasadzie ludziom szatan, pełen ironii i humoru, któremu nie są nawet w stanie przeszkodzić dosłowne rogi podczas dysputy z Bogiem. Szkoda tylko, że należąca do jego świata, ciekawa plastycznie "Noc Walpurgii", pozbawiona została niezbędnego w tym przypadku wyuzdania, a uczestniczące w niej czarownice wykonywały zaledwie baletowe wprawki.

Z krwi i kości jest jeszcze jedna postać zjawiająca się na scenie. Jest nią ni mniej ni więcej ogromnych rozmiarów pudel - pierwsze wcielenie szatana. Diabelskie nasienie zakasowało aktorów naturalnością i swobodą z jaką wykonywał on swoje zadania. To podczas jego wejścia, pogrążeni w sennym uśpieniu, widzowie przecierali oczy, by zobaczyć gwiazdę spektaklu, na chwilę rozprostowując kości i odwracając się do tyłu, gdzie umieszczono na szklanym katafalku nagą Helenę - wcielenie pociągającej kobiecości.

Spektakl kończy się kiczowatą sceną na łące, na której drzemie zmęczony trudami życia Faust, w otoczeniu pląsających dziatek. To wprowadzenie do drugiej części dramatu, którą Jerzy Jarocki planuje również zrealizować. Nie będę jednak na nią oczekiwać z poprzednią niecierpliwością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji