Artykuły

Wchodzę na Czomolungmę

ARTUR DZIURMAN prowadzi w Krakowie klub "Molier". Poznał już wszystkie utrapienia "restauratora", a przecież wciąż gra. Ostatnio wręcz nie opuszcza małego ekranu.

Wrócił Pan na ekrany telewizyjne, a właściwie wszedł na nie jak burza...

- Seriale? To powtórki, ale wspaniale, że się zdarzyły. Od pół roku jestem w "Pensjonacie Pod Różą" i wreszcie gram jakaś sympatyczną postać, a nie, jak zwykle się to zdarzało, "szwarccharakter".

Proszę tak się nie wybielać! Gra Pan żonatego mężczyznę, który uwodzi zamężną kobietę - nie jest to więc taka czysta i kryształowa postać...

- No, ale w porównaniu z innymi granymi przeze mnie rolami ten facet

jest sympatyczny, czuły, wrażliwy. Może zdarzy się niebezpieczny romans? Poza tym gram w "Miasteczku", "Wężach krwi", "Na dobre i na złe". Cieszę się, bo pod koniec roku pojawią się jakieś pieniądze!

Czy ta telewizyjna popularność w tej chwili przekłada się jakoś na frekwencję w Pana krakowskiej restauracji?

- Niestety, nie..

To może należy wywiesić plakat: Artur Dziurman, właściciel "Moliera", to aktor z...

- Nie jestem aż tak narcyzowaty. Marketingowo i reklamowo granie jest korzystne, ale nie przesadzajmy. Moja obecność na ekranie telewizyjnym, w Starym Teatrze niech ludzi przyciąga, ale w sposób naturalny, bez dodatkowego szumu. Nigdy nie będę tego wykorzystywał, jak np. reklamy kondomów.

To bardzo pożyteczne reklamy!

- Wiem. Jeżeli ludzie mają przyjść do kawiarenki, która jest w pięknym miejscu i sama jest miejscem z klimatem, z fajną aranżacją, w dodatku dzieją się tam różne "rzeczy artystyczne", to niech przyjdą właśnie z tych powodów, a nie dlatego, że jestem "twarzą z ekranu". Do niedawna prowadziliśmy tu z aktorami ze Starego Teatru próby sztuki opartej na powieści Bułhakowa "Życie pana Moliera", której premiera odbyła się w grudniu właśnie w "Molierze". Reżyserował Marek Litewka, a grają m.in. tak znakomici artyści, jak Anna Radwan, Beata Paluch, Jerzy Nowak. Ja jestem producentem. Spektakl jest "grany" od wejścia do mojej restauracji przez ulicę Szewską, korytarz, schody, podziemia. Teatr wszechogarniający. Pomysł jest filmowy, gramy dużymi zbliżeniami, blackoutami, cieniami, jasnym światłem i ciemnością. Autorką scenariusza jest dziewczyna na wózku, po Akademii Sztuk Pięknych i polonistyce, Justyna Kielesińska.

To zaczątek nowej profesjonalnej sceny w Krakowie?

- Takie jest moje marzenie. Kotlet przyprawiony sztuką? Dobry pomysł.

Rozwija się Pan też restauracyjnie?

- Mam letni szałas w Kryspinowie. Sezonowy. W lasku, na plaży, takie Miami Beach. Tam się leje piwko, jest grill, kiełbaski, lizaki, gumy do żucia i batoniki dla dzieci. Kąpię się, palę sobie papieroska, patrzę na te dziewczyny, przychodzą, daję im autografy. Jest pięknie.

Chociaż tonie Pan w długach?

- No właśnie, mam kupę wierzycieli, którzy bez przerwy przypominają: wisisz za to, wisisz za tamto, bank przysyła monity, że się spóźniam ze spłatą... A oni powinni pokochać sztukę, pokochać mnie za to, że w ogóle robię coś takiego, a nie tylko powtarzać: pieniądze, pieniądze, pieniądze.

Z Molierem to już miłość po grób. Może otwierałby Pan kolejne lokale pod wezwaniem z tytułów jego sztuk?

- To by pięknie brzmiało: restauracja "Chory z urojenia", "Skąpiec" albo "Świętoszek"... Gdybym tylko miał na to pieniądze! Wracam do seriali, zaczynam próby w macierzystym Starym Teatrze. Do stycznia jestem totalnie zajęty. Pod względem zawodowym jest bardzo dobrze. Pod względem zadłużenia - fatalnie.

Jak wygląda Pana dzień?

- Od siódmej rano do dziewiątej robię zakupy i jestem mokry ze zmęczenia. Potem różne sprawy administracyjne, organizacyjne itp. związane z restauracją. A poza tym cały czas jest główkowanie. I na tym polega moja droga

usłana cierniami i pod górkę. Giewont to jest nic. Himalaje - ewentualnie, Czomolungma - o, tak. Codziennie idę pod tę Czomolungmę i dojść nie mogę. Jak dojdę, jak stanę, to wtedy powiem tak jak Cezar "Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem".

Pisze Pan również scenariusze...

- To nie do końca prawda. Sam nie piszę. Mam zapłon i pomysł, potem namawiam ludzi, by to napisali. Przeczytałem kiedyś pitawal krakowski i "zapłodniłem" Marka Litewkę oraz Krzysztofa Jakubowskiego, żeby to napisali i żeby zrobić z tego serial telewizyjny. Mam jego wizję. Nie byłby to serial jeden z wielu ani licencyjny, ale nasz rodzimy, polski. Wymyśliliśmy z Markiem opowieść wzorowaną na przygodach Arsena Lupine'a, Brygad Tygrysa. Stare kamienice, uliczki, samochody. Są gotowe scenariusze trzynastu odcinków. Mają ładny koloryt, dzieją się w trzynastu polskich miastach. Każda historia jest oparta na faktach. Tak było - z kradzieżą obrazów w Muzeum Czartoryskich, z malwersacją w banku, bodaj we Wrocławiu, z seryjnym gwałcicielem na Pomorzu... To są historie z międzywojnia i dwa, trzy odcinki z czasów tuż powojennych.

Ma Pan jakieś hobby?

- Gram w tenisa i wędkuję. Z ogromnym zapałem. W ubiegłym roku wszedłem do sklepu i poprosiłem o wszystko, co niezbędne do wędkowania. Złowiłem cztery małe rybki. Rzucam wędkę i patrzę sobie na spławik. Bierze? To ja szarpię. Cudowny moment. Za długo nie mogę siedzieć przy tej wędce, więc idę sobie pobiegać, a wędka za mnie pracuje.

Pan Artur jest od 15 lat aktorem krakowskiego Starego Teatru. Zagrał tam wiele ról (m.in. w "Carze Mikołaju"), ale ostatnio reżyserzy go nie rozpieszczali. Grał także u siebie, w "Molierze", w spektalu "Czapa, czyli śmierć na raty".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji