Artykuły

Gra o pięć minut

Publiczność gdańska dostała to, czego podobno bardzo była spragniona. Teatr "Wybrzeże" wystawił ostatnio sztukę tzw marynistyczną Roberta Mallet'a pt. "Gra o pięć minut". Była to polska prapremiera.

Incydent z II wojny światowej, który posłużył autorowi jako temat, rzeczywiście był pasjonujący. Oto w grudniu 1941 r. grupa włoskich "żywych torped" przedarła się do awanportu Aleksandrii i założyła miny, przy trzech okrętach wojennych. Ten wyczyn wprawdzie nie zaważył na losach wojny przyniósł jednak brytyjskiej flocie poważne szkody. Anglicy umieli ocenić bohaterstwo przeciwników. Dowódca ciężko uszkodzonego krążownika "Valiant", późniejszy kontradmirał Morgan, wniósł po wojnie do władz włoskich o wysokie odznaczenie dla kpt. de la Penne, tego, który właśnie podminował jego okręt. Epilog sprawy bardzo rycerski , ale sama sprawa była przede wszystkim dramatyczna.

Autor zaczyna akcję w momencie, kiedy Anglicy wyławiają z morza dwóch ludzi załogi "żywej torpedy". Jeden jest ciężko ranny, drugi lekko. Obaj odmawiają jakichkolwiek zeznać, a Anglicy nie wiedzą, jakie było zadanie "żywej torpedy", wtedy bowiem została ona użyta po raz pierwszy. Dowódca okrętu podejrzewa wprawdzie, że została założona mina, nie ma jednak pewności i wobec tego nie może załodze nakazać opuszczenia krążownika. Każe więc obu jeńców umieścić w komorze amunicyjnej , niemal na dnie okrętu, aby wiedzieli, że na pewno zginą, jeśli okręt wyleci w powietrze. Prócz tego nie dopuszcza do nich lekarza.

Włosi milczą w dalszym ciągu. Jeden z nich kona. Dopiero dzięki aparatowi podsłuchowemu, założonemu w pomieszczeniu jeńców, z ich ostatniej rozmowy dowiadują się Anglicy, że mina rzeczywiście znajduje się pod dnem i lada moment wybuchnie. Dowódca zarządza opuszczenie okrętu i sam wynosi zmarłego z ran Włocha.

W programie sztuki powiedziano, że jest to "oskarżający nieludzkość wojny pojedynek arcyludzkich postaw moralnych". Tych przeciwstawnych postaw moralnych nie zauważyłem. Oficer - tłumacz, kapelan, lekarz istotnie wstawiają się u dowódcy za uwięzionymi Włochami. Powołują się na konwencję genewską, na humanitaryzm itd. Bardzo słusznie. Ale dowódca wcale ternu nie neguje; jest on natomiast odpowiedzialny za ciężki krążownik i 1.200 ludzi. Jest to więc nie tyle konflikt postaw moralnych, ile stopni odpowiedzialności. Każdy, kto był na wojnie, a przy tym odpowiadał za powierzonych sobie ludzi i sprzęt, wie, jak łatwo rezonować tym, którzy odpowiadają tylko za siebie.

To jednak szczegół, który nie ma znaczenia dla samej sztuki. Zagrana była dobrze, przy czym na czoło zespołu wysunęli się Tadeusz Gwiazdowski (marynarz "Valiant'a") i Tadeusz Wojtych (pierwszy jeniec). Ale - rzecz zadziwiająca. I mimo niewątpliwych wysiłków reżysera (Zygmunt Hübner) i aktorów, sensacyjna w założeniu sztuka nie miała dość ostrego tempa, po prostu dlatego, że autorowi nie udało się go nadać tekstowi. Dopiero pod koniec, kiedy gra jest już rzeczywiście o pięć minut, czujemy emocję. Cały spektakl trwa niespełna dwie godziny.

Mimo wszystko sztuka warta była wystawienia. Kierownictwo teatru niewątpliwie liczyło że tematyka sztuki - akcja toczy się cały czas na okręcie podczas wojny!! - przyciągnie publiczność.

A właśnie! Byłem na czwartym z kolei przedstawieniu, któremu przyglądało się około 100 widzów. Niewesołe jest życie naszych teatrów.

Robert Mallet "Gra o pięć minut" , przekład Jerzy Lisowski, reżyseria Zygmunt Hübner, scenografia Feliks Krassowski, polska prapremiera Sopot, 17 kwietnia 1958 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji